wtorek, 31 maja 2011

Porządki według babuni

Odkąd znowu mieszkam z moją matką poznaję ją na nowo. A może teraz tak się zmieniła…? Wprost nie mogę jej poznać! Nie odzywamy się do siebie od kilku tygodni, gotujemy osobno, nawet śmieci do kontenera składam oddzielnie. No tak – żeby znowu nie było!
Niedługo po tym, jak się tu przenieśliśmy wymieniłam worek w wiadrze, które służy do składowania śmieci nie nadających się do spalenia. (To, że u moich rodziców do spalenia nie nadają się głównie przedmioty szklane i metalowe, to już inna sprawa. Wszystko inne ląduje w piecu – łącznie, albo może nawet głównie plastik. Ale to teraz nieistotne.) Jak zwykle, był tak pełny, że śmieci walały się dookoła. Nie mówiąc o smrodku, jaki się z niego wydobywał! Wymieniłam więc ten worek, a pełny zabezpieczyłam, żeby się z niego nie sypało i położyłam obok. Do kontenera mamy jakieś pół kilometra, więc nie wyskoczę ot tak sobie, wywalić śmieci. Powiedziałam Krzyśkowi, żeby je zabrał, jak będzie gnał na busa, ale on akurat przesiadł się na innego i jeździ, że tak się wyrażę - „spod domu”. Matka też zwróciła mi uwagę, żeby Krzysiek je wyniósł, więc jej powiedziałam, jak sytuacja wygląda. A nikt nie ma ochoty gonić taki kawał drogi tylko po to, żeby wrzucić worek do kontenera. No i już było źle! Bo Krzysiek o wpół do szóstej rano nie poleci specjalnie z workiem do kontenera! Jak śmie! Za to mój brat może przechodzić obok śmietnika nawet pięć razy dziennie! Jemu matka nie powie, żeby po drodze zabrał śmieci! Po kilku dniach przyjechał mój starszy brat i po drodze na zakupy wyrzucił śmieci. Ale musiał przyjechać aż z Tarnowa, żeby worek został wyrzucony. Jakiś czas później sytuacja się powtórzyła. Tym razem Krzysiek zmienił worek zanim zaczęło się z niego sypać i postawił z boku. Wszyscy wiedzą, że Mirek przechodzi obok śmietnika przynajmniej raz dziennie. Jednak jemu matka słowa nawet nie rzekła, żeby je zabrał! Za to znowu usrała się do Krzyśka! Zgroza! Ostatecznie z całej sytuacji wynikał absurdalne stwierdzenie, że lepiej, żeby z wiadra się sypało i śmierdziało niż, żeby worek został zmieniony i zabezpieczony. I to tylko dlatego, że Krzysiek jednak ani za pierwszym, ani za drugim razem nie popędził do śmietnika z workiem w zębach! Po awanturze o „rozdzielności majątkowej” postawiłam obok swój worek i do niego składam śmieci. Od czasu do czasu jadę z Kubą rowerem na zakupy, więc wiążę worek, pakuję mu na bagażnik i po drodze wrzucam do kontenera. Od tego czasu ja swój worek wyrzuciłam już dwukrotnie. A wiadra jak zawsze sypie się i śmierdzi. W dodatku sypiące się śmieci zaczęły spadać i oblepiać mój worek, więc musiałam go przestawić.  A zaczyna się sezon na muszki – bleee! Na szczęście wiadro stoi za drzwiami prowadzącymi do schodów na strych, bo gdyby – jak w każdym domu, taki śmietnik znajdował się pod zlewem, to pewnie nie dałoby się wejść do kuchni! Dzięki Bogu znów odwiedził nas brat mieszkający w Tarnowie!
Podobna sytuacja zdarzyła się z łupinami od jarzyn. Moja matka od niepamiętnych czasów obiera jarzyny do jakiegoś pojemnika – miski czy wiaderka. Gdy żyli moi dziadkowie, hodowali krowy i to właśnie im dawało się te obierki. I to jak najszybciej, żeby były świeże. Od śmierci dziadków ojciec nie bawi się w hodowlę krów, a konie obierek nie zjadają, więc wyrzuca się je na gnojownik. Więc nie ma pośpiechu z wyniesieniem ich, zanim się zestarzeją, zaśmierdną i przegniją. Przynajmniej w mniemaniu mojej matki. Nagromadziła ostatnio trzy ogromne pojemniki obierek. Fakt, że ja również do nich skrobałam ziemniaki, ale ona waliła tam wszystko – nawet liście od rabarbaru, więc bardzo szybko się zapełniły. Dwa dni temu, gdy obierałam ziemniaki – tych kilka sztuk dla naszej trójeczki, dosłownie sypało się z miski. Więc po południu, gdy miałam czas, wrzuciłam wszystko do jednego wiadra i umyłam pojemniki. Jeden odłożyłam na miejsce, a resztę zostawiłam w suterenach. Nastał mnie na tym mój ojciec. Nie wiedziałam co z nimi zrobić, więc spytałam go, gdzie mam wysypać te śmierdzące i zgniłe już obierki. A on zaraz zlecił mojemu bratu wysypanie ich do gnojownika.  Oczywiście nie omieszkał skomentować głośno, że matka, to nigdy tego nie wyniesie, co najwyżej „wystawi za drzwi”. Ja od siebie dodałam, że czasem, w przypadku liści z rabarbaru, zostawi je na studni, gdzie leżą i schną - przy ładnej pogodzie. Jeśli w między czasie bywa deszczowo, to wiadomo – gniją. No i wywiązała się gadka – szmatka. Oboje nie wiedzieliśmy, że matka zbiera pranie i wszystko słyszy! No to dopiero się dowiedziała! Wracając do domu, żeby jakoś odreagować, wrzasnęła tylko, że jeszcze raz na dole będzie taki huk (Krzysiek, gdy tam pracuje ma pootwierane okna i jest przeciąg), to ją trafi szlak! Po czym weszła do domu i włączyła muzykę tak głośno, że słyszeli ją wszyscy sąsiedzi. Ale szlak jej jakoś nie trafił… Za to dziś pięknie popierniczała wyrzucić liście od rabarbaru! Oczywiście nie dotarła z nimi jednak do „miejsca przeznaczenia”, tylko zostawiła na deskach przed stajnią – niech sobie ojciec wyniesie! Ale jakiś efekt jednak jest! Zobaczymy na jak długo. Ja już nie obieram ziemniaków do wspólnego pojemnika.
Dochodzę do wniosku, ze wbrew temu, co sama głosi, moja matka po prostu lubi syf i smród. Nie minął miesiąc, jak tu zamieszkaliśmy, a oznajmiła mi, że ona Krzyśka gaci prać nie będzie! Od zawsze w domu był jeden wspólny kosz na pranie i my również do niego wkładaliśmy brudne ubrania. Matka, od kiedy kupiliśmy jej automat, strasznie się nad nim trzęsie. Zaraz po przeprowadzce wyprałam rzeczy, których w natłoku spraw nie zdążyłam wyprać „na mieszkaniu”. Oczywiście matce bardzo się to nie spodobało! Mimo, że użyłam swojego proszku i swojego płynu do płukania. Ale po co użyłam pralki? Więc stwierdziłam, że ok. – niech pierze ona. W końcu mając pralkę automatyczną raczej się nie przemęczy! No, ale okazało się, że przeszkadza jej to, że ja z Krzyśkiem zmieniamy codziennie majtki i skarpetki. Wyskoczyła do mnie z japą, jak to możliwe, że mamy do prania tyle majtek!!!? Że chyba co pięć minut je zmieniamy!? – Tu było jeszcze „my” – ja i Krzysiek. Po czym wrzasnęła, że ona Krzyśkowych gaci ona prać nie będzie i nie życzy sobie, aby wkładał je jej do kosza! No! Powrzeszczałam! Więc przestaliśmy wkładać. Dodam tylko, że w przeciwieństwie do nas – ona sama, mój brat i ojciec majtki i skarpetki zmieniają stosunkowo rzadko. Więc będąc na jej miejscu wolałabym raczej prać „cudze”, ale za to jednodniowe gacie, niż te noszone przez kilka dni z rzędu przez mojego ojca i brata. No, ale grunt, że miała się do czego przypierniczyć! Bałam się tylko, że jak zacznę prać nasze rzeczy, to zabroni mi używać pralki, ale – PÓKI CO – na razie tego nie zrobiła.
Nasze rzeczy zawsze prasowałam oddzielnie, bo po prostu kładła mi je w pokoju – tak bez słowa. Nie twierdzę, że oczekiwałam tego od niej, ale jakby czasem powiedziała, ze zajmie się Kubą, to ja poprasowałabym wszystko i to z przyjemnością. W każdym razie w tej materii nic się nie zmieniło – poza tym, że wykopałam swoje żelazko i go używam. Kiedyś Krzysiek chciał sobie wyprasować koszulę, to przez uchylone drzwi usłyszał jej mamrotanie, „że jeszcze jej popsuje”.
W każdym razie tok myślenia mojej matki jest dla mnie coraz bardziej niepojęty! A im dłużej się nad nim zastanawiam i próbuję jakoś go zrozumieć, dochodzę do wniosku, że jej działania nie mają na celu nic innego, jak tylko uprzykrzyć nam życie. Bo żadnej logiki w nich nie znajduję. A czasem naprawdę bardzo się staram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz