czwartek, 14 lipca 2011

Wszystko, co dobre...

Trzeci tydzień spokoju. Matka jest u siostry. Nie wiem kiedy wraca, ale już drugą z rzędu noc mam koszmary. Śni mi się ogromna awantura! Niewątpliwie znak, że Gradowa Chmura nadciąga. Jak ten czas szybko leci... Mogłaby jeszcze gdzieś pojechać, bo podczas jej nieobecności odpoczęłam psychicznie i przestałam mieć biegunkę. Ale nie obeszło się też bez negatywnych skutków oddziaływania mamusi - jestem na lekach mających na celu podtrzymanie mojej ciąży. Podczas ostatniej wizyty okazało się, że szyjka macicy skróciła się już i lekko rozwarła. "Jeszcze ze dwa miesiące musi pani pochodzić" - skomentował sytuację lekarz i zapisał mi prochy wywołujące kołatania serca. Telepie mnie czasem po nich straszliwie, ale cóż zrobić. Mam tylko nadzieję, że bobaskowi nie zaszkodzą... Ale przedwczesne narodziny też nie byłyby dla niego korzystne... Więc wcinam te prochy i staram się nie przemęczać, ale z tym jest już gorzej. I jeszcze powrót matki zbliża się nieuchronnie - a to chyba największe zagrożenie dla mojej ciąży! Mogłaby jeszcze pojechać do babci, w końcu z Warszawy ma już całkiem blisko - i posiedzieć tak kolejne trzy tygodnie, albo nawet dłużej. Ale gdzie tam - pewnie zamartwia się czy mój 25-letni brat nie chodzi głodny i musi przyjechać i przekonać się naocznie, że jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze. Ale kończą się już zapasy, które przygotowała jemu i ojcu. Myślę, że dla Mirka, to nieszczególny kłopot, bo sam ma już dosyć odmrażanego jedzenia i gdy się wreszcie skończy, pewnie chętnie zje coś innego. Kiedyś razem robiliśmy placki ziemniaczane. Mój Kubuś miał zły dzień i wisiał na mnie całe przedpołudnie, więc Mirek sam obrał i utarł ogromną stertę ziemniaków. Gdy uśpiłam małego chciałam zrobić ciasto, ale sam zastrzegł, żebym tego nie robiła, tylko powiedziała jemu, jak to przyrządzić. Więc gdyby zapasy skończyły im się przed powrotem matki gotowalibyśmy wspólnie i nikt nie strzelałby fochów.
Martwię się tym powrotem matki do domu - boję się, że albo urodzę wcześniej, albo wyląduję w szpitalu. Co wtedy będzie z Kubą? Krysiek zmienił pracę - nie ma go w domu cały tydzień, przyjeżdża tylko na weekendy i cały czas i siedzi na dole usiłując skończyć nasze gniazdko. Kuba chodzi czasem całymi dniami wołając: "Tata! Tata", na każdy dzwonek mojego telefonu także reaguje okrzykiem: "Tata", a zasypia z jego zdjęciem. Więc jakby jeszcze mnie przy nim zabrakło... Nawet nie chcę o tym myśleć! Czasem martwię się jak oboje wytrzymamy tych kilka dni, gdy pojadę urodzić, a co dopiero, jeśli trafiłabym do szpitala na kilka tygodni!!! Nie wiem co wtedy Krzysiek by zrobił? Zwolnił się z pracy? Zabrał małego do Krakowa? Tylko kto by się nim zajmował, gdy Krzysiek jest w pracy...? Przerażają mnie takie myśli! Mając w pamięci, co się działo, gdy byłam na laparoskopii, gdy Kuba miał siedem miesięcy i widząc jak teraz tęskni za ojcem, jestem ciężko przerażona na samą myśl, że coś takiego mogłoby się wydarzyć!

niedziela, 19 czerwca 2011

Cisza przed burzą

Burza wisi w powietrzu.A może raczej powinnam napisać, że nadciąga Gradowa Chmura...?
Krzysiek dostał lepszą ofertę pracy z tym, że poza domem. Musiałby wyjeżdżać na cały tydzień... Ale za to płacą zdecydowanie lepiej, bo ponad dwa razy tyle niż zarabia obecnie. A i praca przyjemniejsza i w lepszych warunkach.Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji co do jego wyjazdu. Na razie wziął urlop bezpłatny, żeby sprawdzić czy będzie faktycznie tak, jak miał obiecane. Wyjechał w środę rano, a moja matka jakby odżyła! Nie gadamy ze sobą od półtora miesiąca, Krzyśka prawie nie widuje, bo albo jest w pracy, albo robi coś na dole, a jak się zorientowała, że gdzieś wyjechał,to nagle taka poprawa nastroju! Zagaduje Kubusia, kupuje mu soczki, jogurty i słodycze,a nawet ostatnio przemówiła ludzkim głosem! Zostawiłam małego w piaskownicy i poszłam zrobić mu budyń na podwieczorek. Nagle mały zniknął. Matka do mnie:
- Gdzie Kuba?
- W piaskownicy - odpowiedziałam.
A ona na to, ze go tam nie ma. Więc wyłączyłam gaz i w te pędy gnam do suteren. Dziadek jak zwykle zostawił otwarte drzwi, więc mały poszedł po rower. Matka wpadła za mną, widocznie też wyruszyła na poszukiwania, co mnie bardzo zdziwiło. Chciałam zabrać Kubę do domu, żeby dokończyć gotowanie, ale nie chciał iść. Tylko rower i rower! I wtedy stał się cud!
- To idź, a ja na niego popatrzę - powiedziała matka. Zamurowało mnie, jak nie wiem. Spojrzałam na nią, czy czasem nie szydzi, ale minę miała jak najbardziej poważną. Wiec poszłam dokończyć budyń.
I tak było przez całe trzy dni. Wprawdzie bezpośrednio do mnie więcej się nie zwróciła, ale do Kuby bez przerwy coś zagadywała. W piątek późnym wieczorem wrócił Krzysiek. I od wczorajszego poranka matka Kuby nie zna! Jak pojawiamy się w kuchni, to zdaje się go nie zauważać. Ja rozumiem mnie, Krzyśka, ale żeby tak dziecko traktować! Normalne to to nie jest. Od razu przypomina mi się jej tekst: On jest coraz bardziej podobny do Krzyśka. Aż mnie to wkurza!
A mnie coraz bardziej wkurza jej zachowanie. Gdy przez cały czas zachowywała się jednakowo, to jakoś człowiek się przyzwyczaił. A tu nagle Krzysiek znika z horyzontu, a ona od razu taka zmiana! Wiem, że go nie lubi, nie musi tego pokazywać na każdym kroku. Niech cały czas zachowuje się, jakby nas nie znała - tak będzie lepiej szczególnie dla Kuby. Niech traktuje go cały czas jednakowo. I czuję ze jak Krzysiek znów pojedzie, a ona okaże taką poprawę nastroju, to nie wytrzymam i coś jej przysram. Oczywiście biorę pod uwagę, że skończy się to kłótnią, ale niech jej się nie wydaje, że będzie robić z kogoś idiotę, podczas, gdy faktycznie robi idiotkę z siebie.
Wczoraj wpadł mój brat - ten od kablowania. Karmiłam Kubę w kuchni, a oni zaczęli sobie sobie szeptać w pokoju. Nie słyszałam, co powiedział brat, ale w pewnym momencie matka rzecze: To kiedy oni mi stąd pójdą? Ten przyjechał wczoraj,dzisiaj poszli do miasta, wrócili o pierwszej. I to jest robota? Wk... się jak nie wiem! Najbardziej chyba wkurzyło mnie to, że nawet imię Krzyśka nie jest w stanie przejść jej przez usta. Jakby był jakimś śmieciem! TEN przyjechał wczoraj... I jeszcze: mi stąd pójdą. Traktuje nas jak zupełnie obcych ludzi i w dodatku niechcianych gości. Mamusia kochana! Myślałby kto! Ale skoro ona tak nas traktuje, to ja się tak zachowuję - jakbym nie byłą u siebie, tylko gdzieś w obcym mieszkaniu z dostępem do wspólnej kuchni i łazienki. Od jakiegoś czasu sprzątam tylko "nasz" pokój. Wannę myję, gdy ewidentnie jest brudna (wcześniej regularnie sprzątałam całą łazienkę) i generalnie staram się nie przejmować. Nie tyle, żeby zrobić jej na złość, tylko jak już musi na coś bluzgać, to niech przynajmniej ma powód, a nie doszukuje się dziury w całym. A klnie czasem lepiej niż niejeden menel pod sklepem! Sypią się k***y j***e i ch*** na okrągło! Jak zwykle nie trzeba wcale być w domu by to słyszeć. Nawet u sąsiada słychać doskonale! Ale nie jest to łatwe. Czekam teraz na przyjazd mojej siostry. Tak, tak - tej od ukochanego AA zięcia. Mam nadzieję że za tydzień zabiorą matkę do siebie i nie pokaże się tu przynajmniej przez miesiąc. Może trochę odpocznę psychicznie i odstawię na jakiś czas melisę...

czwartek, 16 czerwca 2011

Kozioł ofiarny?

Ostatnio pojechałam do lekarza zostawiając Kubę pod opieką Krzyśka. Gdy wróciłam mały zajadał kolację oglądając na komputerze swoją ulubioną bajeczkę o baranku. Wiem, że to może mało pedagogiczne, ale Krzysiek tak właśnie zrobił - karmił go oglądając z nim Baranka. Kuba ma ostatnio hopla na punkcie tej bajki, ale ja z reguły włączam mu ja w nagrodę, za ładnie zjedzoną kolację. I matka jakoś się nie odzywa. A wtedy musiała! Kuba zjadł i my poszliśmy do kuchni również się najeść, a mały został i oglądał dalej. Spytałam Krzyśka czy długo już tak siedzi, ale odpowiedział, że raptem parę minut. Po chwili usłyszeliśmy żałosne: "Beee! Beee! Beee! Beee! Beee!" w wykonaniu Kuby. Robi to głównie wtedy, gdy kończy się jeden odcinek, a zaczyna kolejny. Więc nie zerwaliśmy się i nie polecieliśmy do niego w te pędy. Na to moja matka podniosła się z krzesła ze słowami: "Dziecko tam płacze przy jakiejś bajce! Aż mi się adrenalina podnosi!" Oczywiście mamrała coś jeszcze, ale niestety (a może na szczęście?) na tyle niezrozumiale i cicho, że nie byłam w stanie tego rozszyfrować. I poszła do niego. Nie wiem co zrobiła, bo mały na chwilę się uspokoił, ale gdy wyszła ponownie "zabeczał". Poszłam wtedy sprawdzić dlaczego tak strasznie "płacze" przy dostosowanej do jego wieku bajce bez przemocy. Okazało się, że wcisnął spację i baranek stanął jak wryty! Włączyłam mu więc dalej.Gdy stwierdziłam, ze siedzi już wystarczająco długo (jakieś 15 - 18 minut) zakończyłam seansik i Kuba poszedł do kąpieli.
Widzę, że matka strasznie się zawzięła na Krzyśka. Na mojego szwagra alkoholika nie usłyszałam jeszcze od niej złego słowa, mimo iż w małżeństwie mojej siostry były "ostre jazdy", łącznie z interwencją policji. Ale wtedy nadawała tylko na Olę - że gdyby ona inaczej traktowała męża to nie pił by tle i tak często. W mniemaniu mojej matki alkoholizm zięcia był - o dziwo!!! - głównie z winy mojej siostry!!! "Bo gdyby ona była inna, to on by tak nie pił." Poniekąd się z nią zgadzałam, bo Ola potrafiła robić niepotrzebne awantury nawet o jedno piwo wypite przez szwagra po całym dniu pracy. Wtedy on stwierdzał, że skoro i tak jest darcie, to wypije jeszcze jedno, a potem kolejne i jeszcze następne... W każdym razie na temat mojej siostry przez tych kilka lat ich małżeństwa nasłuchałam się bardzo wiele - i to głównie negatywnych wiadomości. Szwagier zawsze był bez winy! Nie wiem, czy to dlatego, że tak zachwalał galaretę, którą kupiła w sklepie, a on myślał, że zrobiła osobiście? Czy dlatego, że dostała od niego rower stacjonarny i wiele innych gadżetów? W każdym razie szwagier alkoholik w mniemaniu mojej matki był zawsze święty, a przynajmniej błogosławiony! A teraz, gdy "się zaszył", to już w ogóle jest idealny - po prostu wzór do naśladowania! Za to Krzysiek, który nie pali, pije okazjonalnie, zajmuje się dzieckiem (odkąd mały się urodził robi przy nim WSZYSTKO, oczywiście poza karmieniem piersią) - to po prostu chodzące zło. Wiem, że ma wady, bo kto ich nie ma? Ale widzę, że ona po prostu odreagowuje na nim wszystkie swoje frustracje. Jak wkurzy ją któreś z mojego rodzeństwa, to wtedy nie potrafi się odezwać! Jednemu bratu nic nie powie, "bo się obrazi", drugiemu bratu nic nie powie, "bo się obrazi", trzeciemu bratu nic nie powie, bo in i tak ma to głęboko gdzieś (co dał mi niedawno do zrozumienia), jednej siostrze nic nie powie, "bo się obrazi", drugiej siostrze nic nie powie, "bo się obrazi"! Za to Krzyśkowi można wygarnąć wszystko! Oczywiście! On się przecież nie obrazi! Jakże by śmiał?!!!
Ale ja nie pozwolę na to, aby ktoś, nawet moja matka, traktował mojego faceta w ten sposób - nie będę udawać, że wszystko jest cacy i pozwalać by leczyła swoje frustracje i dowartościowywała się kosztem mojej rodziny. Niech sobie znajdzie innego kozła ofiarnego! A najlepiej dobrego terapeutę.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Niedziela, że k*** j***!

Pod hasłem k*** j*** mieliśmy wczorajszą niedzielę! Krótko mówiąc - pomimo pięknej pogodny Gradowa Chmura jednak dała o sobie znać!
Siedzieliśmy całą trójką na podwórku, a dokładniej w piaskownicy. Bo od kiedy dziadek zrobił Kubie piaskownicę, mały spędza w niej niemal cały dzień! Ja oczywiście też muszę angażować się w zabawy - robić babki, ładować piach na wywrotkę, jeździć koparą itd. Wczoraj większość tych obowiązków przejął Krzysiek ;) I gdy tak bawiliśmy się w tej piaskownice przez otwarte okno doleciały nas ostre bluzgi: "K*** j***! Ch*** by strzelił!" I tak na okrągło przez kilkanaście minut moja matka (a jakże!) wyklinała w kuchni w najlepsze! Od samego słuchania robiło się niedobrze! Po jakimś czasie klątwy ustały. Poszłam do domu przygotować zupkę dla małego i na widok zaledwie kilkunastu maleńkich obranych w garnku ziemniaków zrozumiałam na co tak strasznie matka wyklinała! Nie twierdzę, ze zrozumiałam powód, bo uważam, że była to reakcja jak najbardziej nieadekwatna do zaistniałej sytuacji - więc może raczej powinnam napisać, że domyśliłam się co wywołało ten napad agresji słownej. Powód był tak błahy, że samej ciężko mi w to uwierzyć i nie zdziwię się, jeśli nikt w to nie uwierzy! W wiadrze skończyły się ziemniaki!!! Ziemniaki przechowywane są od dawien dawna w piwnicy moich dziadków. Do domu przynosi się je w wiadrze, żeby niepotrzebnie nie stały i nie "marniały". Matka zaczęła obierać je na obiad dla siebie, mojego ojca i brata, a jak się okazało obrała ich tyle, ze wystarczyć ich mogło co najwyżej dla ojca. Każdy na jej miejscu po prostu wziąłby wiadro, poszedł do piwnicy, przyniósł i obrał potrzebną ilość. Ale nie moja matka!!! O nie!!! Czasem się dziwię, ze chce jej się siedzieć i przeżuwać orzeszki! Odstawiła wiadro na miejsce, umyła obrane ziemniaki i chodziła wk**** (bo inaczej nie można określić jej stanu). Brat spał po weselu, a ojciec szwendał się gdzieś poza domem, więc nie maiła komu zlecić wyprawy do piwnicy. Nam przecież nie powie! Ale żeby sama poszła! Gdzie tak! Do piwnicy z naszego domu jest może z 200 metrów - dla ojej matki o jakieś 198 za dużo.
Zrobiłam zupę Kubie, wyszłam z nią na podwórko, jak zawsze przy ładnej pogodnie i poprosiłam Krzyśka, żeby sprawdził, czy są w domu ziemniaki, a jeśli faktycznie nie ma, to żeby przyniósł z piwnicy. W końcu też chciałam obrać na obiad dla nas. Powiem wam szczerze, ze gdybym nie miała w planach kotletów schabowych tylko jakieś mięso w sosie, to zrobiłabym je z kaszą, makaronem lub ryżem i obserwowała co zrobi matka. Ale do schabowego jakoś pasują mi tylko ziemniaczki... Krzysiek przyniósł je więc z piwnicy i zabrał małego do spania, a ja zostałam na podwórku i obrałam. Trochę mi zeszło, bo piwniczne zasoby się kończą - w końcu to już czerwiec, lada chwila w polu będą młode, a w piwnicy zostały niedobitki. A wiedząc, ze matka pewnie tam czeka przyznam szczerze, że najzwyczajniej w świecie po prostu w ogóle się nie spieszyłam., Obierałam te pyrtki spokojnie jeden po drugim, potem poszłam wyrzucić obierki, a wreszcie zabrałam ziemniaki do domu - obrane umyłam i wstawiłam, a wiadro odłożyłam na miejsce. Po chwili minęłam się z matką w korytarzu - niosła wiadro z ziemniakami. Już mi cisnęło się na usta: Co? Same przyszły?, ale stwierdziłam, ze sobie odpuszczę. Jak to mawiał mój dziadek: Nie ruszaj gówna, póki nie śmierdzi.
Po obiedzie nie obeszło się bez kolejnych k*** j***! Jak stwierdził potem Krzysiek - aż go to cieszy! Mnie raczej nie cieszy, bo pewnie nie jedna kurewka poleciała z myślą o mnie, wiadomo, że z nie najlepszą myślą. Choć tak na 100% to naprawdę ciężko byłoby stwierdzić na co z reguły wyklina moja matka.
A teraz sami powiedzcie - czy zachowanie mojej matki jest normalne, a ze mną jest coś nie taki dopatruję się w nim "nienormalności"? Chciałabym wiedzieć, bo czasem naprawdę się gubię. Może moja matka zachowuje się w porządku, a ja jestem nie fair? Proszę, wypowiedzcie się.

czwartek, 2 czerwca 2011

Podano do stołu

Ojciec coraz bardziej zaczął wkurzać się na matkę. Mimo, że odkąd gotujemy oddzielnie, zaczęła mu serwować "lepsze" obiady - częściej jest mięso, a w tym tygodniu nie było jeszcze tradycyjnie przypalonych naleśników (!), widzę, że ojca denerwuje jej postawa. Ostatnio zapytał mnie o brata, więc odpowiedziałam, że poszedł po zakupy. Ojca zagotowało w momencie! On potrzebował pomocy Mirka, a matka - siedząc przed domem przy ogrodowym stole, zamiast sama pójść, wysłała go do sklepu! Ojciec nie omieszkał tego skomentować, zresztą w tej sytuacji nie dziwię mu się. A dziś, przyszedł do mnie i powiedział:
- Dosadziłem ogórków i powyrywałem chwasty, to mama teraz wyrwała się z motyką! - spojrzałam w okno i faktycznie! Szalała z motyką po ogródku, ale chyba bardziej w poszukiwaniu chwastów! A może chciała z bliska zobaczyć, co my posialiśmy, że tak ładnie wzeszło...? W każdym razie długo się w tym ogródku nie nabyła, bo nie było tam co robić. Ale jakby co, to potem ojcu wygarnie, że mu ogórki plewiła! A jakże!
Strasznie zaczęła skakać nad moimi braćmi. Lata z obiadkami, robi oddzielnie, bo wracają później! Coś nieprawdopodobnego! Nigdy się tak nie cackała! Co najwyżej zostawiała im gotowe do odgrzania, a teraz tak bardzo dba, żeby mieli świeże! Dziś zapodała im obiad, mimo że zapowiedzieli z góry, że nie będą jedli, bo dosłownie przed samym powrotem do domu zjedli obiad u bratowej. Ale gdzie tam! Nagotowała ziemniaków (ale kotletów już im nie odgrzała, bo "zapomniała, ale zjecie takie") i zmusiła ich do jedzenia. Chłopaki pogrzebali widelcami, trochę zjedli i odłożyli na kredens. Patryk jeszcze powiedział: Nie wyrzucaj, to zjemy potem. Normalnie moja matka powinna zawrzeć z wściekłości i puścić parę uszami. Bo jak to możliwe, ze ona zrobiła i podstawiła im pod nos świeży obiadek, a oni go nie zjedli i jeszcze nie pozwalają jej posprzątać, tylko ma to siedzieć i czekać, aż w końcu zgłodnieją!? Moja matka tego wprost nienawidzi! Po obiedzie ma być posprzątane, choćby skały srały i żabami prało! Niedopuszczalne jest zostawianie niedojedzonych obiadków "na potem" (gdy wszyscy są w domu i mogą zjeść od razu)! I widziałam, ze faktycznie ją nosiło, ale nie chciała dać tego po sobie poznać - jakże miałaby się przyznać przede mną do pewnego rodzaju porażki!? Niedoczekanie moje! Nie wiem czy z tej wściekłości, ale z rozpędu umyła moją patelnię i posprzątała z suszarki moje naczynia. Nigdy tego nie robi! Demonstracyjnie wprowadziła zwyczaj oddzielania naczyń użytych przeze mnie i przez nią. A dziś taka niespodzianka!
- Zrobić Ci kawę, bo wstawiłam wodę? - zapytała mojego młodszego brata, który właśnie przechodził przez kuchnię. Co jak co, ale kawę to on zawsze robi sobie sam i nie potrzebuje do tego specjalnego zaproszenia. Toteż odmówił. Czasem wydaje mi się, że jest on zniesmaczony całą tą sytuacją i tym, że matka traktuje go jak małe dziecko - kawka, obiadek, herbatka,kolacyjka! W końcu ma już 25 lat, przeżył w akademiku, więc we własnym domu tym bardziej sobie poradzi. Nie wypowiada się na ten temat, ja go nie wypytuję, ale widzę czasem, że nie wie jak zareagować na nadopiekuńczość mamusi. I tak zawsze się z nim cackała, ale teraz to już przegina! Pranie zawsze wyprasowane zanosi mu bezpośrednio do szafy, bo on przecież sobie nie schowa i będzie leżało. Ja już w podstawówce segregowałam po praniu swoje rzeczy i układałam w szafie! A własne buty czyściłam już w drugiej klasie! Być może nawet wcześniej, ale jakoś najbardziej utkwiły mi w pamięci białe sandałki, w których szłam do I Komunii, a potem regularnie w każdą sobotę musiałam je sobie wyczyścić, aby były gotowe na niedzielę do kościoła.Czasem,gdy o tym zapomniałam,w niedzielny poranek dowiadywałam się, jaka jestem beznadziejna i leniwa. Aż miło było wtedy iść na mszę - nie ma co! A mojemu bratu potrafiła czyścić buty jeszcze nawet na ostatnim roku studiów. I to tylko dlatego, że on sam tego nie zrobi. No pewnie, że nie zrobi! A niby dlaczego miałby o tym pamiętać, skoro jest przecież mamusia, która zawsze może zrobić to za niego?
Nie sądzę aby ta nadgorliwość miała jej kiedykolwiek wyjść na dobre, ani tym bardziej przysporzyć sprzymierzeńców (bo to wszystko wygląda tak, jakby szukała sojuszników - czy my prowadzimy jakąś wojnę?). Ale matka jeszcze tego nie dostrzega. Ciekawe kiedy to do niej dotrze?

wtorek, 31 maja 2011

Porządki według babuni

Odkąd znowu mieszkam z moją matką poznaję ją na nowo. A może teraz tak się zmieniła…? Wprost nie mogę jej poznać! Nie odzywamy się do siebie od kilku tygodni, gotujemy osobno, nawet śmieci do kontenera składam oddzielnie. No tak – żeby znowu nie było!
Niedługo po tym, jak się tu przenieśliśmy wymieniłam worek w wiadrze, które służy do składowania śmieci nie nadających się do spalenia. (To, że u moich rodziców do spalenia nie nadają się głównie przedmioty szklane i metalowe, to już inna sprawa. Wszystko inne ląduje w piecu – łącznie, albo może nawet głównie plastik. Ale to teraz nieistotne.) Jak zwykle, był tak pełny, że śmieci walały się dookoła. Nie mówiąc o smrodku, jaki się z niego wydobywał! Wymieniłam więc ten worek, a pełny zabezpieczyłam, żeby się z niego nie sypało i położyłam obok. Do kontenera mamy jakieś pół kilometra, więc nie wyskoczę ot tak sobie, wywalić śmieci. Powiedziałam Krzyśkowi, żeby je zabrał, jak będzie gnał na busa, ale on akurat przesiadł się na innego i jeździ, że tak się wyrażę - „spod domu”. Matka też zwróciła mi uwagę, żeby Krzysiek je wyniósł, więc jej powiedziałam, jak sytuacja wygląda. A nikt nie ma ochoty gonić taki kawał drogi tylko po to, żeby wrzucić worek do kontenera. No i już było źle! Bo Krzysiek o wpół do szóstej rano nie poleci specjalnie z workiem do kontenera! Jak śmie! Za to mój brat może przechodzić obok śmietnika nawet pięć razy dziennie! Jemu matka nie powie, żeby po drodze zabrał śmieci! Po kilku dniach przyjechał mój starszy brat i po drodze na zakupy wyrzucił śmieci. Ale musiał przyjechać aż z Tarnowa, żeby worek został wyrzucony. Jakiś czas później sytuacja się powtórzyła. Tym razem Krzysiek zmienił worek zanim zaczęło się z niego sypać i postawił z boku. Wszyscy wiedzą, że Mirek przechodzi obok śmietnika przynajmniej raz dziennie. Jednak jemu matka słowa nawet nie rzekła, żeby je zabrał! Za to znowu usrała się do Krzyśka! Zgroza! Ostatecznie z całej sytuacji wynikał absurdalne stwierdzenie, że lepiej, żeby z wiadra się sypało i śmierdziało niż, żeby worek został zmieniony i zabezpieczony. I to tylko dlatego, że Krzysiek jednak ani za pierwszym, ani za drugim razem nie popędził do śmietnika z workiem w zębach! Po awanturze o „rozdzielności majątkowej” postawiłam obok swój worek i do niego składam śmieci. Od czasu do czasu jadę z Kubą rowerem na zakupy, więc wiążę worek, pakuję mu na bagażnik i po drodze wrzucam do kontenera. Od tego czasu ja swój worek wyrzuciłam już dwukrotnie. A wiadra jak zawsze sypie się i śmierdzi. W dodatku sypiące się śmieci zaczęły spadać i oblepiać mój worek, więc musiałam go przestawić.  A zaczyna się sezon na muszki – bleee! Na szczęście wiadro stoi za drzwiami prowadzącymi do schodów na strych, bo gdyby – jak w każdym domu, taki śmietnik znajdował się pod zlewem, to pewnie nie dałoby się wejść do kuchni! Dzięki Bogu znów odwiedził nas brat mieszkający w Tarnowie!
Podobna sytuacja zdarzyła się z łupinami od jarzyn. Moja matka od niepamiętnych czasów obiera jarzyny do jakiegoś pojemnika – miski czy wiaderka. Gdy żyli moi dziadkowie, hodowali krowy i to właśnie im dawało się te obierki. I to jak najszybciej, żeby były świeże. Od śmierci dziadków ojciec nie bawi się w hodowlę krów, a konie obierek nie zjadają, więc wyrzuca się je na gnojownik. Więc nie ma pośpiechu z wyniesieniem ich, zanim się zestarzeją, zaśmierdną i przegniją. Przynajmniej w mniemaniu mojej matki. Nagromadziła ostatnio trzy ogromne pojemniki obierek. Fakt, że ja również do nich skrobałam ziemniaki, ale ona waliła tam wszystko – nawet liście od rabarbaru, więc bardzo szybko się zapełniły. Dwa dni temu, gdy obierałam ziemniaki – tych kilka sztuk dla naszej trójeczki, dosłownie sypało się z miski. Więc po południu, gdy miałam czas, wrzuciłam wszystko do jednego wiadra i umyłam pojemniki. Jeden odłożyłam na miejsce, a resztę zostawiłam w suterenach. Nastał mnie na tym mój ojciec. Nie wiedziałam co z nimi zrobić, więc spytałam go, gdzie mam wysypać te śmierdzące i zgniłe już obierki. A on zaraz zlecił mojemu bratu wysypanie ich do gnojownika.  Oczywiście nie omieszkał skomentować głośno, że matka, to nigdy tego nie wyniesie, co najwyżej „wystawi za drzwi”. Ja od siebie dodałam, że czasem, w przypadku liści z rabarbaru, zostawi je na studni, gdzie leżą i schną - przy ładnej pogodzie. Jeśli w między czasie bywa deszczowo, to wiadomo – gniją. No i wywiązała się gadka – szmatka. Oboje nie wiedzieliśmy, że matka zbiera pranie i wszystko słyszy! No to dopiero się dowiedziała! Wracając do domu, żeby jakoś odreagować, wrzasnęła tylko, że jeszcze raz na dole będzie taki huk (Krzysiek, gdy tam pracuje ma pootwierane okna i jest przeciąg), to ją trafi szlak! Po czym weszła do domu i włączyła muzykę tak głośno, że słyszeli ją wszyscy sąsiedzi. Ale szlak jej jakoś nie trafił… Za to dziś pięknie popierniczała wyrzucić liście od rabarbaru! Oczywiście nie dotarła z nimi jednak do „miejsca przeznaczenia”, tylko zostawiła na deskach przed stajnią – niech sobie ojciec wyniesie! Ale jakiś efekt jednak jest! Zobaczymy na jak długo. Ja już nie obieram ziemniaków do wspólnego pojemnika.
Dochodzę do wniosku, ze wbrew temu, co sama głosi, moja matka po prostu lubi syf i smród. Nie minął miesiąc, jak tu zamieszkaliśmy, a oznajmiła mi, że ona Krzyśka gaci prać nie będzie! Od zawsze w domu był jeden wspólny kosz na pranie i my również do niego wkładaliśmy brudne ubrania. Matka, od kiedy kupiliśmy jej automat, strasznie się nad nim trzęsie. Zaraz po przeprowadzce wyprałam rzeczy, których w natłoku spraw nie zdążyłam wyprać „na mieszkaniu”. Oczywiście matce bardzo się to nie spodobało! Mimo, że użyłam swojego proszku i swojego płynu do płukania. Ale po co użyłam pralki? Więc stwierdziłam, że ok. – niech pierze ona. W końcu mając pralkę automatyczną raczej się nie przemęczy! No, ale okazało się, że przeszkadza jej to, że ja z Krzyśkiem zmieniamy codziennie majtki i skarpetki. Wyskoczyła do mnie z japą, jak to możliwe, że mamy do prania tyle majtek!!!? Że chyba co pięć minut je zmieniamy!? – Tu było jeszcze „my” – ja i Krzysiek. Po czym wrzasnęła, że ona Krzyśkowych gaci ona prać nie będzie i nie życzy sobie, aby wkładał je jej do kosza! No! Powrzeszczałam! Więc przestaliśmy wkładać. Dodam tylko, że w przeciwieństwie do nas – ona sama, mój brat i ojciec majtki i skarpetki zmieniają stosunkowo rzadko. Więc będąc na jej miejscu wolałabym raczej prać „cudze”, ale za to jednodniowe gacie, niż te noszone przez kilka dni z rzędu przez mojego ojca i brata. No, ale grunt, że miała się do czego przypierniczyć! Bałam się tylko, że jak zacznę prać nasze rzeczy, to zabroni mi używać pralki, ale – PÓKI CO – na razie tego nie zrobiła.
Nasze rzeczy zawsze prasowałam oddzielnie, bo po prostu kładła mi je w pokoju – tak bez słowa. Nie twierdzę, że oczekiwałam tego od niej, ale jakby czasem powiedziała, ze zajmie się Kubą, to ja poprasowałabym wszystko i to z przyjemnością. W każdym razie w tej materii nic się nie zmieniło – poza tym, że wykopałam swoje żelazko i go używam. Kiedyś Krzysiek chciał sobie wyprasować koszulę, to przez uchylone drzwi usłyszał jej mamrotanie, „że jeszcze jej popsuje”.
W każdym razie tok myślenia mojej matki jest dla mnie coraz bardziej niepojęty! A im dłużej się nad nim zastanawiam i próbuję jakoś go zrozumieć, dochodzę do wniosku, że jej działania nie mają na celu nic innego, jak tylko uprzykrzyć nam życie. Bo żadnej logiki w nich nie znajduję. A czasem naprawdę bardzo się staram.

czwartek, 19 maja 2011

Dzień z życia matki-frustratki

Moja matka z reguły wstaje około godziny 8 rano - czasem chwilę przed, czasem po. Pruje do łazienki, po czym zasiada do śniadania. Zazwyczaj je w kuchni, ale od czasu do czasu - najczęściej w czwartki, zasiada w pokoju oglądając Pytanie na śniadanie, czy coś podobnego. Potem ze spokojem zmywa naczynia, robi makijaż, czasem przeleci z odkurzaczem i zasiada do pierwszej kawy. Z reguły pije ją siedząc po prostu w kuchni i nie robiąc nic poza tym, czasem  poczyta Fakty i mity, a czasem - ale to już naprawdę baaardzo rzadko - obejrzy coś w telewizji. Kończąc kawę spogląda na zegar i wykrzykuje: Kur-warszawa! Już ta godzina?! Obiad trzeba robić! Ale bywa też gorzej: Nosz, kurwa jebana! Już ta godzina! Przecież trzeba obiad robić! Jakby faktycznie musiała się spieszyć - w końcu jest dopiero11.00- 11.30. Wtedy wstaje niemal w podskoku i zabiera się za przygotowania obiadu. Zawsze trochę jej z tym schodzi, biorąc pod uwagę, że obiad gotowy jest najwcześniej o 13.30! Szybciutko go zjada, żeby nie musieć jeść w towarzystwie mojego ojca, po czym zasiada w swoim pokoiku i czeka aż przyjdzie ojciec.Wtedy wstaje i ostentacyjnie robiąc mu łaskę nakłada mu obiad. Gdy ojciec chce dostać dokładkę informuje ją o tym, ona jeszcze bardziej demonstracyjnie wstaje, z widocznym - bo w ogóle nie ukrywanym obrzydzeniem łapie jego talerz niemalże dwoma palcami, nakłada jedzenie i - stając jak najdalej od niego- kładzie talerz na stole, w razie potrzeby dosuwając go po blacie. Ojciec się naje, wypija kawę i wychodzi, a wtedy matka zabiera się za sprzątanie. Gdy już to robi znowu zasiada w swoim pokoiku i czyta książkę lub gazetę, a czasem po prostu drzemie na siedząco. Około siedemnastej następuje kolejne wielkie odkrycie: Już ta godzina?! Po czym wstaje, idzie do kuchni, robi kawę, z kawą udaje się do pokoju i zasiada przed telewizorem. Najpierw ogląda Teleekspress, następnie przełącza na Polsat, gdzie już leci Dlaczego ja, a potem jej ulubiony serial - Pierwsza miłość. Na ostatniej podczas serialu reklamie z reguły wstaje i zaczyna przygotowania do kolacji - wstawia wodę na herbatę, czasem też parówki czy zaczyna robić kanapki. W międzyczasie wejrzy jeszcze na Jaka to melodia? Po serialu stawia na stole herbatę i kanapki dla ojca, a ona wraz se swoją porcją udaje się znowu do pokoju na Wydarzenia. Po Wydarzeniach - jeśli ojciec się już najadł, sprząta, a jeśli nie, przełącza na Jedynkę na Wiadomości. Potem jest sprzątanie, parzenie kolejnej kawy i - albo dalej ogląda telewizję, albo w swoim pokoiku czyta gazetę. Około 22.00 myje się, ścieli łóżko,jeszcze coś poczyta i idzie spać. Dzień pełen wrażeń! Dlatego, jeśli nagle wypadnie jej coś nadprogramowego - musi gdzieś pójść lub pojechać - cały jej porządek świata zostaje przewrócony do góry nogami! A to ją strasznie denerwuje - chodzi wtedy jak "perszing" i sypie wulgaryzmami na prawo i lewo, wali garami i trzaska szafkami tak, że lepiej się do niej nie zbliżać!
Ostatnio pożarła się z ojcem, bo chciał, żeby posadziła groch.Którejś zimy - chyba nawet ostatniej - cały czas wszyscy wysłuchiwaliśmy, jak to strasznie źle, że nie ma swojego grochu. No i w ogóle jak to możliwe, żeby ojciec grochu nie posadził! Skandal! Teraz ojciec jest zajęty bardziej niż zwykle, bo poza swoimi zwyczajowymi pracami w polu robi jeszcze drewutnię mojemu bratu, trochę pomaga nam w remoncie i jeszcze ja próbuję go molestować o piaskownicę dla Kuby. No więc jak dla mnie, to całkiem zrozumiałe, że chciał,aby ona zajęła się sadzeniem grochu. W końcu to żaden wysiłek! Na szczęście nie było mnie przy tym - byłam z Kubą na zakupach, dzięki czemu oszczędziłam i sobie i jemu wysłuchiwania straszliwej kłótni! Podobno oznajmiła ojcu, ze ona nie umie sadzić grochu (!) i strasznie się pożarli. Ojciec zapewne nie przebierał w słowach, ona przypuszczam również. Całe popołudnie i wieczór przesiedziała w pokoiku, ponoć nawet beczała. Zaniedbała nawet swój ukochany serial i święty obowiązek zrobienia ojcu i mojemu bratu kolacji! Nie mówiąc, ze sama nic nie jadła. A następnego dnia już elegancko wkomponowała się w swój plan dnia - łącznie z obiadkiem i kolacją dla ojca. Choćbym nie wiem jak się starała, pojąć nie mogę jej zachowania!!!

środa, 11 maja 2011

Złośliwa babunia

Atmosferka w domu nie napawa entuzjazmem,ale nie jest już tak źle - przestał mnie boleć brzuch i ustąpiła biegunka (ale nie obeszło się bez melisy i gorzkiej czekolady - choćby dla podziałania na podświadomość). Zaczynam się nawet przyzwyczajać do tej głupiej sytuacjo, matka chyba też. Choć jeszcze wczoraj oznajmiła Kubie,ze czymś go nie poczęstuje, bo "jeszcze by go otruła". Pomyślałam, że tli się nowa teoria spiskowa - ciekawe tylko komu przypisze jej autorstwo? Zapewne Krzyśkowi! Jakby nie dotarło do niej, to co jej powiedziałam w niedzielę - nie chcę aby karmiła małego czymkolwiek, nie dlatego, ze uważam, że jest to niesmaczne lub szkodliwe (no - z tym można by się jeszcze zastanowić), ale dlatego, żeby nie było kolejnej awantury. Bo znowu ktoś coś pierdnie, jakiś idiota to ubarwi, a kolejny przyleci i zrobi z tego awanturę.
Jeszcze kilka dni temu - zaraz po pamiętnym wstawieniu nam osobnej szafki, przylazła wieczorem na komputer. Komputer znajduje się w pokoju, który my obecnie zajmujemy i gdy korzysta z niego mój brat, to sam dyskretnie się zmywa, gdy widzi, że Kuba właśnie wybiera się do spania. Ale mamuśka biegiem pognała i zasiadła do niego, zaraz przed tym, jak Krzysiek wziął Kubę do kąpieli. Mały się wykąpał, przebrał w piżamkę, pooglądał książeczkę i słuchał w łóżeczku baśni nie mogąc zasnąć, gdyż jego babcia w tym czasie siedziała na youtube i słuchała muzyki! Wiem wiem - wykorzystanie Internetu do granic możliwości! Czysta złośliwość!!! Mówię więc w końcu do Krzyśka: "Zacznij opowiadać teraz w pracy, że babcia korzysta z Internetu, mimo, że za niego nie płaci. Ciekawe kiedy plotka wróci do domu?" Nie odezwała się słowem! Za Internet płacimy z bratem na zmianę, a skoro ona nie chce, abyśmy dokładali się do wspólnych wydatków i razem jedli posiłki, to niech nie korzysta z czegoś, za co ja płacę. Zwłaszcza wtedy, gdy usiłuję uśpić dziecko!    Czekałą tylko, aż powiem coś bezpośrednio do niej, żeby zafundować nam kolejną awanturę. Niestety nie doczekała się i w końcu zgasiła kompa i zwinęła się z pokoju.

poniedziałek, 9 maja 2011

Nie ma jak rodzinka!

Prawie przez dwa miesiące był względny spokój, pomijając "kurwy jebane" i inne podobne pieszczotki, które u mojej matki są już na porządku dziennym. Kilka dni temu postawiła w kuchni starą szafkę i oznajmiła, że to dla nas i że od tego dnia będziemy sobie sami gotować. Pomysł świetny, muszę przyznać, bo ja nie zawsze najem się samą zupą, która jest najczęstszym daniem głównym u mojej matki, A poza tym osobne żywienie w przypadku mojej familii wychodzi nas jednaj taniej. Zdziwiło mnie tylko skąd nagle taki pomysł, więc zapytałam zwyczajnie, choć może niezbyt elokwentnie: "Ale o co chodzi?"
- O co chodzi? - standardowa zagrywka z powróteczką - O niego chodzi! - odparła matka wskazując na Krzyśka.
- Ale o co chodzi? - zapytałam ponownie, gdyż jej odpowiedź niewiele mi wyjaśniła.
- O niego chodzi! - zaraz trafi mnie szlak!
- Ale o co chodzi? - zapytałam po raz kolejny.
- Opowiadasz w pracy, że dokładacie się do jedzenia? - zwróciła się tym razem bezpośrednio do Krzyśka. On odpowiedział, że nie rozmawia na takie tematy w pracy, a ja zgłupiałam, bo przecież dokładamy się do jedzenia! - Tak? Takie rzeczy opowiadasz w pracy? Że dokładasz się do jedzenia? Że wydajesz więcej niż jak tutaj nie mieszkałeś? - Wtedy zgłupiałam do reszty! Po pierwsze dlatego, że dokładaliśmy się do jedzenia i faktycznie wydawaliśmy na nie więcej, niż wtedy, gdy mieszkaliśmy sami. A po drugie, to cały czas myślałam, że to MY, a nie tylko Krzysiek dokłada się do jedzenia. A ten atak mojej matki był wyraźnie skierowany wyłącznie na niego!
Krzysiek próbował jeszcze coś tłumaczyć, zaprzeczać, że nikomu z pracy nie opowiadał takich rzeczy. Dla mnie to nie miało znaczenia. Nawet jeśli z kimś na ten temat rozmawiał, to w końcu wszystko to było tylko i wyłącznie prawdą. Zapytałam tylko matkę:
- A kto Ci coś takiego powiedział?
- W pracy tak opowiada!
- Kto Ci to powiedział? - dobrze wiem, że matka nie zna nikogo, kto pracuje z Krzyśkiem. Za to zaczęłam mieć pewne podejrzenia co do mojego najstarszego brata. Najpierw sam namawiał nas, żebyśmy tu zamieszkali, a teraz zwyczajnie robił nam koło dupy!
- W pracy tak opowiada! - A już myślałam, że tylko moje dzisiejsze wypowiedzi do niej są monotematyczne.
- No dobra! Ale kto Ci to powiedział?!
- Nie ważne kto! Ktoś, kto mi to powiedział, nie chciał, żebym mówiła skąd to wiem.
Tajemnica poliszynela - pomyślałam - a więc nie kto inny jak tylko mój durny brat! Tylko on mógł gdzieś zasłyszeć takie ploty i tylko on jest na tyle głupi, żeby powtórzyć je matce, nie zastanawiając się nad konsekwencjami.
Postanowiłam nie kontynuować tej bezsensownej dyskusji, z której nie wynikało nic poza tym, że wreszcie znalazła coś, do czego postanowiła się porządnie przyczepić. Usiadłam z małym do stołu i zaczęłam go karmić. Matka w tym czasie zrobiła kolację. DLA WSZYSTKICH!!! Postawiła na stole sałatkę i zrobiła herbatę także dla nas - nawet nie pytając, czy chcemy, jak to przez ostatnie dwa miesiące miała w zwyczaju, chcąc tym pokazać, że jeśli chcemy, to sobie zróbmy. To już całkowicie zbiło mnie z tropu - stawia nam osobną szafkę, a zaraz potem robi dla nas kolację?! Śmierdzi na kilometr! Przecież odkąd tu mieszkamy sami sobie wieczorem robimy jedzenie! Olałam jej podejrzany gest dobroci, a Krzysiek poszedł w moje ślady i poszliśmy spać głodni, bo akurat tego dnia nie zrobiliśmy zakupów, które upoważniały by nas do spożycia kolacji. I tym razem to ja postanowiłam walnąć focha - niech zobaczy, jakie to przyjemne.
Aż tu wczoraj przyjechał mój brat - TEN brat. Kochająca mamusia i babcia zrobiła kawę i wyniosła ciasto na podwórko. Kuba oczywiście podszedł do niej, a ona już się zamierzała,żeby dać mu kawałek.
- Lepiej mu nie dawaj - powiedziałam - Bo co będzie, jak Krzysiek powie w pracy, że dałaś Kubie kawałek placka?
- O widzisz... No właśnie... Co będzie...? - Wow! Głębia wypowiedzi zwaliła mnie z nóg.
- No właśnie. Więc lepiej mu nie dawaj.
- Ja nie miałam zamiaru się do was nie odzywać! To wy przestaliście się odzywać! - wyskoczyła nagle. "To faktycznie nowość!" - pomyślałam.
- Wiesz co? Czasem zachowujesz się, jakbyś byłą niezrównoważona emocjonalnie! Trzeba się leczyć! Nie tylko na stopy! - wiem, ze może przegięłam, ale z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że coś z nią jest nie tak, jak powinno. Brata zatkało. I słusznie! Niech zobaczy jaki gnój nam robi!
- Wstydziłabyś się tak powiedzieć! - "Nie mam powodu" - pomyślałam, a ponieważ nic nie odpowiedziałam, matka kontynuowała - Jak coś komuś nie smakuje, to niech sobie sam gotuje, proszę bardzo. - ta ponowna nagła zmiana tematu utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że najwidoczniej mam rację. I już nie chciałam jej przypominać, że ostatnio to mój brat skrytykował jej popisowe danie - zupę pomidorową z lanymi kluskami - mówiąc, że jest za słona. - Szantażowałaś mnie żeby tu przyjść!
- Słucham?!!!
- Nie pamiętasz jak mnie szantażowałaś? - o ile pamiętam z ostatniej awantury, to nawet nie spytaałam ją o zdanie!
- Nie, nie pamiętam!
- No patrz! Nie pamiętasz! Jeszcze żadne dziecko mnie nie szantażowało! - och! Wzruszyłam się!
- Nie pamiętam, więc powiedz!
Cisza.
- No powiedz - czym Cię niby szantażowałam?
Nadal cisza.
- O co w ogóle Ci chodzi?
- O co mi chodzi? - Zaraz nie wytrzymam! - O dużo rzeczy mi chodzi. - Odpowiedziała jakby nigdy nic.
- No, właśnie widzę!
W tym momencie mój brat wstał, wziął za rękę swoją córeczkę i oznajmił jej tonem nie znoszącym sprzeciwu, że idą zobaczyć kurczaczki. Mój Kuba gdy to usłyszał, pociągnął mnie za rękę i poszliśmy za nimi. Ojciec również poszedł z nami. A matka została przy stole sama. Obrazek o znaczeniu symbolicznym.
Brat o dziwo nie zapytał o co poszło, jak to zawsze miał w zwyczaju, gdy coś się działo, a on nie wiedział o co chodzi.

niedziela, 13 marca 2011

Krótkie spięcie

Usypiałam Kubę gdy weszła do pokoju ze swoim telefonem w ręce i pytaniem:
- Czego szukałaś w tym telefonie?
Zgłupiałam. Powiedziałam, ze nie dotykałam jej telefonu.
- Nie ty? Więc kto? Duch Święty?
- Nie wiem kto, ale ja napewno nie.
- No tociekawe kto? - matka zakpiła sobie dając mi do zrozumienia, że mi nie wierzy. Wiec już nie wytrzymałam, ale ze względu na małego starałam się mówić spokojnie:
- Wymyśliłaś sobie, zeby tylko mieć się do czego przyczepić?! Jak już nie masz czego, to czep się tramwaju!
- Tak? - udała zdziwenia matka - Nie mam czego?
- Tak, nie masz, wiec wymyślasz na siłę, żeby tylko coś znaleźć.
- Jest przynajmniej dziesięć rzeczy, do których mogłabym się przyczepić! - oznajmiła czekając co powiem. Nie chcąc rozbudzać małego nie podjęłam dalszej rozmowy, więc wyszła.
Gdy mały zasnął poszłam do kuchni, usiadłam na krześle i powiedziałam:
- Dziesięć rzeczy. No słucham. Zaczynaj.
- Słucham? - udała głupią. Widocznie nie przewidziała, że wrócę do tej rozmowy i nie zdążyła wymyślić listy rozczeń.
- Powiedziałaś, że jest przynajmniej dziesięć rzeczy, do których mogłabyś się przyczepić, więc słucham. Wymieniaj. Mały zasnął, więc mozemy teraz porozmawiać.
- Aaaaa! Chcesz porozmawiać. To dobrze. Czekam na to od paru dni. - Tu już zaczęła mnie naprawdę denerwować. Nie dość, ze unikała odpowiedzi na moje pytanie, to jeszcze robiła ze mnie idiotkę - walnęła focha, przestała się do mnie odzywać i jeszcze twierdzi, ze czekała, kiedy to ja przyjdę do niej porozmawiać! Zagotowało się we mnie, ale próbowałam zachować spokój.
- Nie odzywasz się do mnie od kilku dni...
- Ja się nie odzywam!? - wyskoczyła na mnie wielce zaskoczona, widocznie nieświadoma własnych zachowań.
- Tak, Ty. Ja się do Ciebie odzywam mormalnie.
- Taaaak? - nadal wielkie zdziwienie. Zadziałąłą mi na nerwy jak nie wiem. Zachowuje sie jak idiotka i jeszcze ze mnei próbuje zrobić głupka.
- Tak! - powiedziałam - Tylko Ty udajesz, że tego nie słyszysz. Przestałaś się odzywać, jak Krzysiek się pochorował i nie poszedł do pracy...
- No właśnie! - przerwała mi w pół słowa - Żeby chłopdo pracy nie chodził, w domu siedział...
- Chory był - tym razem ja ptrzerwałam jej śmieszny wywód - To miał chory do pracy chodzić?
- Chory! A po wsi, to mógł łazić?!
- Lekarz mu siekazał wietrzyć. zresztą Ty się przestałaś odzywać zanim on zaczął "po wsi łazić"!
- Bo mnie denerwuje, jak mi się tu plącze! Jak chodzi z tym termometrem i mierzy temperaturę - zaczęłą go przedrzeźniać - Jak mi to wisi na grzejniku, bo mu zimno.
- To rozumiem, że on już nie ma prawa chorować?
- Tak - odpowiedziała bezczelnie. Więc ja w podobnym tonie kontynuowałam.
- Tylko Ty masz prawo chorować? Nikt inny? Chyba, że leżeć i umierać? To wtedy można być chorym?
- Denerwuje mnie, jak mi tu łazi! Zresztą nawet nie zapytałaś, czy możecie tu przyjść! Gadałaś z ojcem i stwierdziłaś, że przychodzicie. Ja Ci od razu powiedziałam, że nie będzie dobrze!
- No właśnie! Powiedziałaś! I cały czas do tego dążysz, żeby nie było!
- Ja dążę?! - znowu zdziwienie.
- Tak, Ty! Ty cały czas się o coś czepiasz! To, co my mamy zrobić? Całe życie wynajmować mieszkanie? A Ty gdzie mieszkałaś, jak się budowaliście? - no, niech mi odpowie, że u jej rodziców, a potem teściów! Ale zamiast tego zmieniła temat.
- Ja tu nie chciałam przyjść!
- Ja też nie!
- Ja tu nie chciałam przyjść! - powtórzyła, jakbym była głucha.
- To po co tu wróciłaś?!
- Bo mnie szantażował! Powiedział, że mi dzieci zabierze!
- A ty mu uwierzyłaś? - nie mogłam uwierzyć w głupotę własnej matki.
- Tak, uwierzyłam.
- Nigdy by Ci dzieci nie zabrał!
- Teraz wiem. Ale wtedy tego nie wiedziałam.
- I nie było się gdzie dowiedzieć? - zakpiłam.
- Szantażował mnie. Szantażował całą moją rodzinę! - już nie chciałam pytać czym, bojąc się usłyszeć kolejny śmieszny wymysł mojego ojca, w który ona, babcia i dziadek uwierzyli. Tak na słowo.
- Ja tu nie chciałam przyjść. - powtórzyła ponownie, jakby sama siebie przekonując.
- Ja też nie! Ale co mam zrobić, skoro mam rodziców, którzy nie potrafią mi zapewnić ani wykształcenia, ani odpowiedniego startu w dorosłe życie!? - wkurzyłam się już na maksa!
- Tak? No popatrz, jakaś Ty biedna... - drwiła moja kochana mamusia. - Już jej nie chciałam przypominać, że oboje z ojcem jeszcze korzystali na tym, że ja studiowałam, regularnie okradając mnie z pieniędzy, które dziadek dawał mi na akademik. I wtedy się nie przejmowała z czego ja zapłacę za pokój. Po prostu oznajmiała mi, że nie ma dla mnie pieniędzy, bo zrobiła zakupy. No i po prostu nie ma. Tak zwyczajnie. Mogłam się wtedy nawet puszczać, żeby zarobić na akademik, bylebym jej tego nie mówiła. Byle by ona nie znała prawdy, to będzie udawać, że się nie domyśla i wszystko będzie dobrze. Bo lepiej nie wiedzieć...
- Jak nie chcesz, żebyśmy tu mieszkali, to powiedz - chciałam ją sprowokować. Widocznie wyczuła o co mi chodzi, bo przestała się odzywać, byle nie powiedzieć tego, co naprawdę myśli.
- Nie pytałaś nawet czy możecie tu przyjść. Ja Ci mówiłam...
- Jak nie chcesz, żebyśmy tu mieszkali, to powiedz - powtórzyłam. Znowu zamilkła. - Wujek miał rację, chodzisz jak ta gradowa chmura!
- Tak? - to chyba jej standardowy tekst, gdy nie wie co powiedzieć i gra na zwłokę.
- Dokładnie tak.! Sama lepiej bym tego nie ujęła.
- I teraz Ci sie przypomniało, to co powiedział wujek?- jakby akurat to miało znaczenie.
- Tak, akurat teraz! Widocznie nie bez powodu.
- No, widocznie - próbowała szydzić, ale widziałam, że ją ruszyło.
- Zresztą zawsze tak robiłaś. Odkąd pamiętam. Nawet gdy byłam dzieckiem. To była Twoja metoda rozwiązywania problemów wychowawczych? Nie odzywać się przez kilka dni, a potem nagle wracać do normalności? Przecież, jak byłam mała, to czasem nawet nie wiedziałam o co Ci chodziło! - na to już nic nie odpowiedziała. Zatrkało ją. Widocznie nigdy się nawet nad tym nie zastanawiała.

Już nie pamiętam dalszej naszej rozmowy. W każdym razie była bardzo nieprzyjemna, ale o dziwo po niej matka zaczęła sie normaln ie odzywać - i do mnie i do Krzyśka.
Ciekawe na jak długo...

środa, 9 marca 2011

Gradowa Chmura

Moja matka jest starą,zgorzkniałą i sfrustrowaną kobietą. Wyszła za mojego ojca prawie go nie znając, po niespełna roku "weekendowej" znajomości. Ha! I dopiero wtedy poznała jego prawdziwe oblicze! Zaraz po ślubie z uroczego gentlemana zmienił się w chamskiego, bezczelnego i bezwzględnego prostaka. A moja matka obudziła się z ręką w nocniku. Na palcu obrączka, w drodze dziecko... Cóż było robić. Ale po kilku zaledwie latach tej małżeńskiej "sielanki" nie wytrzymała i odeszła od niego. Spakowała torbę,wzięła moich braci i pojechała do swoich rodziców z zamiarem odejścia od mojego ojca na zawsze. Jakiś czas później tatuś również spakował torbę i pojechał za nią. Załatwił sprawę szybko i - że tak się wyrażę - polubownie, bo tym razem bez żadnych krzyków i zbędnych awantur: postraszył matkę, że jak do niego nie wróci, to odbierze jej dzieci. Moja matka niestety była kompletnie nieświadoma swoich praw - nawet tych najbardziej oczywistych - rodzicielskich, i jak pierwsza lepsza idiotka po prostu mu uwierzyła i z podkulonym ogonem wróciła z nim do domu.Wtedy kochany tatuś zrozumiał, że ma ją w garści i w związku z tym może pozwolić sobie na wszystko! I pozwalał sobie latami. Regularnie urządzał awantury - bez względu na to, czy miał powód czy nie, bił ją, zmuszał do seksu, zdradzał... A ona pokornie to znosiła, dalej wierząc w jego straszaka i rodziła mu kolejne dzieci.
 Ojciec lubił urządzać awantury. Gdy nie miał powodu, choćby nawet najbardziej błahego, po prostu wpadał do domu i zaczynał szperać w kredensie, twierdząc, ze "tu coś miał". Z reguły nawet nie było wiadomo co, wiec tym trudniej było to odnaleźć, a to już był wymarzony pretekst do krzyków i wyzwisk jakich nie znajdziecie nawet w najbardziej wyszukanym słowniku wulgaryzmów! Na przykład, gdy była ze mną w ciąży została przez ojca nazwana "kupą gnoju" - tak po prostu, przez skojarzenie, że siedzi i nic nie robi (oczywiście jego zdaniem). Czyli zwyczajnie - jak kupa gnoju.
Pamiętam, że jako dziecko długo marzyłam, że matka zabiera nas i wyjeżdżamy do babci. Sama robiła mi nadzieję, często przy obiedzie mówiąc ojcu, że od niego odejdzie. On się tylko idiotycznie uśmiechał - wtedy nie wiedziałam dlaczego się śmieje, przecież powinien się przejąć tym, że już nigdy nas nie zobaczy! Ale on tylko spokojnie mówił: "Dobrze. Ale dzieci zostają ze mną." Wtedy nie wiedziałam, że to właśnie my jesteśmy kartą przetargową. A stawka wzrosła - już nie było nas dwoje, tylko czworo, pięcioro, a w końcu sześcioro. Matka nie miała przeciw niemu żadnej broni, bo nie wiedziała i nawet nie próbowała się dowiedzieć, że w ten sposób, to ona może ojca szantażować, a nie odwrotnie. Więc umilała nam obiadek pytając: "Dzieci, z kim chcecie zostać?" Zgodnym chórkiem odpowiadaliśmy: "Z mamą." "No widzisz!" - mówiła triumfalnie do ojca. A on nawet nie podejmował dalszej rozmowy - spoglądał na nią, uśmiechał się i wychodził. I na tym kończyła się dyskusja na temat rozwodu z udziałem dzieci. Do następnego razu.
Jako dziecko (miałam wtedy może 7-8 lat) przez pewien czas marzyłam o tym, iż pewnego dnia dowiaduję się, że moi rodzie nie są moimi prawdziwymi rodzicami. Przyjeżdża po mnie miła, szczęśliwa para i zabiera mnie do swojego domu, w którym mam swój własny pokój, w ogrodzie wisi huśtawka, a moi nowi rodzice nigdy się nie kłócą i w każdą niedzielę zabierają mnie na wycieczkę samochodem. Żal mi było mamy, bo zdawałam sobie sprawę, że więcej jej nie zobaczę, ale gotowa byłam ją poświęcić dla odrobiny ciepła, prywatności i świętego spokoju. Marzyłam o tym długo. Ale w końcu zrozumiałam, że nic takiego nigdy się nie zdarzy. że muszę się dostosować, albo zginąć.


Matka dalej chodzi jak gradowa chmura. Tak nazwał ją kiedyś brat mojego dziadka. Przez kilkanaście lat słyszałam jej pretensje, że jak on śmiał, że co on w ogóle o niej wie idt. ble ble ble. Nie wiem czemu akurat teraz mi się to przypomniało, w końcu "szczelanie focha" to, jak już pisałam, jej standardowa metoda rozwiązywania problemów i zdążyłam się już do tego przyzwyczaić, co nie znaczy, ze również zrozumieć i zaakceptować. W każdym razie wczoraj przypomniało mi się to określenie i jak się chwilę nad tym zastanowiłam, to doszłam do wniosku, że sama bym tego lepiej nie ujęła! Ona jest dosłownie jak gradowa chmura - krąży, strasząc swym widokiem, nie odzywa się, po to, żeby w najmniej spodziewanym momencie zaatakować - cisnąć garść gradu i zaraz potem znowu krążyć, znów się nie odzywać.

niedziela, 6 marca 2011

Jest coraz ostrzej

Chyba nie ma nic gorszego, niż zmarnować swoje życie. A moja matka swoje zmarnowała - można powiedzieć, że na własne życzenie i teraz wszędzie widzi winnych. Poza sobą, oczywiście. Zaczynam nawet podejrzewać, że najbardziej winny jest mój Krzysiek! Patrzyć nawet na niego nie może, a jak już musi się do niego odezwać, to widzę, że cierpi straszliwe męki. W naszym domu pitną wodę nosi się wiadrem ze studni - taka mała podróż do Średniowiecza. Ale na razie mniejsza o to. Wczoraj oznajmiła: "Wody nie mam" - nie wiem do kogo skierowana była ta wypowiedź, bo była zupełnie bezosobowa. Domyśliłam się, że do mnie, bo nikogo innego w kuchni nie było i że chce, abym powiedziała Krzyśkowi, żeby przyniósł. Więc tak samo jak ona rzuciłam swobodnie: "Powiedz Krzyśkowi, to Ci przyniesie." Myślałam, że jej para uszami pójdzie! Oczywiście nie zwróciła się do Krzyśka tylko wkur...a jak nie wiem co, czekała, aż gdzieś w pobliżu namani się mój brat. W końcu się doczekała.
Po południu wybieraliśmy się do mojej bratowej - Baśki. Dzień wcześniej umówiliśmy się, że do nich wpadniemy, ewentualnie - jeśli nie damy rady, to ona nas odwiedzi. Więc jak tylko Kubuś wyspał się i najadł zaczęliśmy się wybierać. Baśka kupiła sobie nowe auto i swojego peugeota zostawiła mojemu bratu, żeby od czasu do czasu się nim przejechał, żeby auto nie stało "niejeżdżone". Oczywiście, żeby gdzieś pojechać, to trzeba je czasem zatankować, a ponieważ mój brat nie pracuje, to nie bardzo ma za co wlać do baku. Akurat byłam świadkiem ich rozmowy:
- Mirek, skoczysz do sklepu po chleb.
- Nie mam czasu, idę z ojcem do lasu.
- To peugeocikiem...
- Nie ma paliwa.
- To nie będzie chleba na kolację! - No! I jest już na co nadal się foszyć!
Wsiedliśmy do auta, podjechaliśmy do sklepu, zrobiliśmy zakupy, zatankowaliśmy i pojechaliśmy do Baśki.
Wracamy, a matka do nas z japą:
- Mniemam, ze byliście u Baśki, bo nie przyjechała! - oczywiście nie wiedziała jak się wczoraj umawialiśmy, ale musiała swoje powiedzieć.
- Tak. A co? - zapytałam.
Na to już nie raczyła mi nic odpowiedzieć tylko wyskoczyła do Krzyśka:
- A tobie kto dawał prawo jazdy? Stevie Wonder? - szarpnęła się na dowcip, więc Krzysiek zaczął się śmiać - Ty nie umiesz autem ruszać!? Jak się auto odpali, to zaraz się rusza?!!! Pierwszy raz coś takiego u ciebie widziałam!!! - dodam tylko, że sama nie ma prawa jazdy i nawet przekręcić kluczyka w stacyjce nie potrafi.
- Nie, jak się odpali auto, to się najpierw czeka, aż się całe paliwo zużyje i dopiero wtedy się rusza - odpowiedziałam spokojnie, zanim Krzysiek odpowie jej takim samym tonem, jakim ona zwróciła się do niego. I poszliśmy z małym do pokoju jeść kolację. "Zwyczaj" jedzenia kolacji w pokoju sama wprowadziła, bo nie odpowiadało jej towarzystwo ojca przy posiłku. I w ten sposób codziennie wszyscy jadamy kolację w pokoju, a ojciec siedzi w kuchni sam. Wczoraj zrobiła mu kanapki i wniosła do pokoju, gdzie z nami siedział sycząc: "Jadalnia pełną gębą!" Nikt nie podjął zaczepki, więc poszła do kuchni i jadła w samotności. Jak ojciec codziennie.
Dodam jeszcze, że wczoraj usmażyła pączki.

sobota, 5 marca 2011

Foch "szczelony"

W środę, wychodząc na zakupy, zapytałam mamę, czy mamy wszystko na pączki. Powiedziała, że mamy. Dla pewności spytałam o marmoladę i mąkę, bo widziałam, że się kończyły, ale odpowiedziała, że ma. A w tłusty czwartek przy śniadaniu wyrwało mi się: "Kurczę, a mamy drożdże?" Na to mama: "A zamierzasz coś piec?" Nawet nie udawała zdziwienie. Szukała zaczepki. Myślę sobie, że przecież ja nie - to ona co roku robi pączki. Ja nigdy tego nie robiłam - to raz, a swa - dobrze wiem, jak wgląda "pakowanie się w jej gary". Mamuśka kontynuowała swój wywód: "Ja nie zamierzam robić żadnych pączków!" - rozdarła się na całą kuchnię. Domyśliłam się, że kroi się kolejny foch, więc nic nie odpowiedziałam, tylko wróciłam do karmienia mojego synka. Po chwili mama pyta: "A Krzysiek nie jest w pracy?" - Krzysiek to mój facet, mój partner i ojciec mojego dziecka. Odpowiedziałam krótko: "nie", bo nie zamierzałam wdawać się w dyskusje w obecności pana z Enionu, który na korytarzu zmieniał licznik. Krzysiek się rozchorował i nie poszedł do pracy, bo wybierał się do lekarza. I w tym momencie mama strzeliła takiego focha, ze przestała się do mnie odzywać. Tak... Nie odzywanie się to jej ulubiona metoda odkąd pamiętam. Bez względu na to ile mieliśmy lat, zawsze tak się na nas obrażała - zamiast wytłumaczyć, porozmawiać, czy nawet konkretnie opierniczyć i wrócić do porządku dziennego, po prostu strzelała ostentacyjnego focha i nie odzywała się nawet przez kilka dni. Długość jej milczenia oczywiście zależała od rangi "przewinienia". Jaką skalą się kieruje nie wiem do tej pory. Z reguły zaraz po "sfoszeniu" się krzątając się po kuchni głośno śpiewała - jak na ironię najczęściej pieśni religijne: "matka, która pod krzyżem stała, matka, która się z synem żegnała będzie uczyć ciebie pokory..." Teraz wiem, ze wszystkie te pieśni śpiewała kompletnie bezmyślnie. W końcu gdyby trochę pomyślała, to z pewnością zmieniłaby swoją taktykę "rozwiązywania problemów". No tak, bo kilkudniowe milczenie było jej metodą rozwiązywania problemów wychowawczych - obrażała się, nie odzywała jakiś czas, po czym zaczynała normalnie rozmawiać nie wracając do sprawy, a tym samym często pozostawiając dziecko w niewiedzy co zrobiło źle. I teraz też się prawie do mnie nie odzywa - nie mam pojęcia dlaczego - czy dlatego, że w tłusty czwartek śmiałam zasugerować smażenie pączków, czy dlatego, że Krzysiek się rozchorował i nie poszedł do pracy...
"Całe lata musiałam walczyć, żeby wasz ojciec zaczął używać mojego imienia!!!" - do znudzenia wysłuchiwaliśmy przez całe lata. Fakt, ojciec nie jest ideałem, rzekłabym nawet, że kawał chama z niego, ale mamuśce w końcu udało się "wywalczyć" aby zwracał się do niej może nie tyle po imieniu, co bardziej osobowo. Zamiast mówić: "zjadłbym co" czy "Wypiłbym co" zaczął "Zrób mi co do zjedzenia/picia". W wyżej wspomniany czwartek oglądałam z moim Robaczkiem książeczki, gdy ona weszła z jakimiś starymi i stęchłymi piżamami i rzekła: "To są takie małe, wiec możesz wziąć dla niego." Spojrzałam na ubrania, na Robaczka i zwątpiłam, bo to były jednak duże rzeczy, a mój synek ma dopiero siedemnaście miesięcy. I w tym momencie mnie oświeciło! Więc jej odpowiedziałam: "Jeśli chodziło Ci o Kubusia, to na niego są jeszcze za duże, a jeśli o Krzyśka, to on sypia w podkoszulkach." Nie odezwała się słowem, więc nie jestem pewna czy załapała do czego piję, ale focha ma nadal, więc pewnie nie. Bo gdyby się zorientowała, to może przemyślałaby swoje dziecinne zachowanie i przestała się foszyć?
Wiedziałam, ze będzie ciężko, jak z nią zamieszkamy, ale nie wiedziałam, że problemy się zaczną jeszcze przed upływem tygodnia.