czwartek, 14 lipca 2011

Wszystko, co dobre...

Trzeci tydzień spokoju. Matka jest u siostry. Nie wiem kiedy wraca, ale już drugą z rzędu noc mam koszmary. Śni mi się ogromna awantura! Niewątpliwie znak, że Gradowa Chmura nadciąga. Jak ten czas szybko leci... Mogłaby jeszcze gdzieś pojechać, bo podczas jej nieobecności odpoczęłam psychicznie i przestałam mieć biegunkę. Ale nie obeszło się też bez negatywnych skutków oddziaływania mamusi - jestem na lekach mających na celu podtrzymanie mojej ciąży. Podczas ostatniej wizyty okazało się, że szyjka macicy skróciła się już i lekko rozwarła. "Jeszcze ze dwa miesiące musi pani pochodzić" - skomentował sytuację lekarz i zapisał mi prochy wywołujące kołatania serca. Telepie mnie czasem po nich straszliwie, ale cóż zrobić. Mam tylko nadzieję, że bobaskowi nie zaszkodzą... Ale przedwczesne narodziny też nie byłyby dla niego korzystne... Więc wcinam te prochy i staram się nie przemęczać, ale z tym jest już gorzej. I jeszcze powrót matki zbliża się nieuchronnie - a to chyba największe zagrożenie dla mojej ciąży! Mogłaby jeszcze pojechać do babci, w końcu z Warszawy ma już całkiem blisko - i posiedzieć tak kolejne trzy tygodnie, albo nawet dłużej. Ale gdzie tam - pewnie zamartwia się czy mój 25-letni brat nie chodzi głodny i musi przyjechać i przekonać się naocznie, że jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze. Ale kończą się już zapasy, które przygotowała jemu i ojcu. Myślę, że dla Mirka, to nieszczególny kłopot, bo sam ma już dosyć odmrażanego jedzenia i gdy się wreszcie skończy, pewnie chętnie zje coś innego. Kiedyś razem robiliśmy placki ziemniaczane. Mój Kubuś miał zły dzień i wisiał na mnie całe przedpołudnie, więc Mirek sam obrał i utarł ogromną stertę ziemniaków. Gdy uśpiłam małego chciałam zrobić ciasto, ale sam zastrzegł, żebym tego nie robiła, tylko powiedziała jemu, jak to przyrządzić. Więc gdyby zapasy skończyły im się przed powrotem matki gotowalibyśmy wspólnie i nikt nie strzelałby fochów.
Martwię się tym powrotem matki do domu - boję się, że albo urodzę wcześniej, albo wyląduję w szpitalu. Co wtedy będzie z Kubą? Krysiek zmienił pracę - nie ma go w domu cały tydzień, przyjeżdża tylko na weekendy i cały czas i siedzi na dole usiłując skończyć nasze gniazdko. Kuba chodzi czasem całymi dniami wołając: "Tata! Tata", na każdy dzwonek mojego telefonu także reaguje okrzykiem: "Tata", a zasypia z jego zdjęciem. Więc jakby jeszcze mnie przy nim zabrakło... Nawet nie chcę o tym myśleć! Czasem martwię się jak oboje wytrzymamy tych kilka dni, gdy pojadę urodzić, a co dopiero, jeśli trafiłabym do szpitala na kilka tygodni!!! Nie wiem co wtedy Krzysiek by zrobił? Zwolnił się z pracy? Zabrał małego do Krakowa? Tylko kto by się nim zajmował, gdy Krzysiek jest w pracy...? Przerażają mnie takie myśli! Mając w pamięci, co się działo, gdy byłam na laparoskopii, gdy Kuba miał siedem miesięcy i widząc jak teraz tęskni za ojcem, jestem ciężko przerażona na samą myśl, że coś takiego mogłoby się wydarzyć!

niedziela, 19 czerwca 2011

Cisza przed burzą

Burza wisi w powietrzu.A może raczej powinnam napisać, że nadciąga Gradowa Chmura...?
Krzysiek dostał lepszą ofertę pracy z tym, że poza domem. Musiałby wyjeżdżać na cały tydzień... Ale za to płacą zdecydowanie lepiej, bo ponad dwa razy tyle niż zarabia obecnie. A i praca przyjemniejsza i w lepszych warunkach.Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji co do jego wyjazdu. Na razie wziął urlop bezpłatny, żeby sprawdzić czy będzie faktycznie tak, jak miał obiecane. Wyjechał w środę rano, a moja matka jakby odżyła! Nie gadamy ze sobą od półtora miesiąca, Krzyśka prawie nie widuje, bo albo jest w pracy, albo robi coś na dole, a jak się zorientowała, że gdzieś wyjechał,to nagle taka poprawa nastroju! Zagaduje Kubusia, kupuje mu soczki, jogurty i słodycze,a nawet ostatnio przemówiła ludzkim głosem! Zostawiłam małego w piaskownicy i poszłam zrobić mu budyń na podwieczorek. Nagle mały zniknął. Matka do mnie:
- Gdzie Kuba?
- W piaskownicy - odpowiedziałam.
A ona na to, ze go tam nie ma. Więc wyłączyłam gaz i w te pędy gnam do suteren. Dziadek jak zwykle zostawił otwarte drzwi, więc mały poszedł po rower. Matka wpadła za mną, widocznie też wyruszyła na poszukiwania, co mnie bardzo zdziwiło. Chciałam zabrać Kubę do domu, żeby dokończyć gotowanie, ale nie chciał iść. Tylko rower i rower! I wtedy stał się cud!
- To idź, a ja na niego popatrzę - powiedziała matka. Zamurowało mnie, jak nie wiem. Spojrzałam na nią, czy czasem nie szydzi, ale minę miała jak najbardziej poważną. Wiec poszłam dokończyć budyń.
I tak było przez całe trzy dni. Wprawdzie bezpośrednio do mnie więcej się nie zwróciła, ale do Kuby bez przerwy coś zagadywała. W piątek późnym wieczorem wrócił Krzysiek. I od wczorajszego poranka matka Kuby nie zna! Jak pojawiamy się w kuchni, to zdaje się go nie zauważać. Ja rozumiem mnie, Krzyśka, ale żeby tak dziecko traktować! Normalne to to nie jest. Od razu przypomina mi się jej tekst: On jest coraz bardziej podobny do Krzyśka. Aż mnie to wkurza!
A mnie coraz bardziej wkurza jej zachowanie. Gdy przez cały czas zachowywała się jednakowo, to jakoś człowiek się przyzwyczaił. A tu nagle Krzysiek znika z horyzontu, a ona od razu taka zmiana! Wiem, że go nie lubi, nie musi tego pokazywać na każdym kroku. Niech cały czas zachowuje się, jakby nas nie znała - tak będzie lepiej szczególnie dla Kuby. Niech traktuje go cały czas jednakowo. I czuję ze jak Krzysiek znów pojedzie, a ona okaże taką poprawę nastroju, to nie wytrzymam i coś jej przysram. Oczywiście biorę pod uwagę, że skończy się to kłótnią, ale niech jej się nie wydaje, że będzie robić z kogoś idiotę, podczas, gdy faktycznie robi idiotkę z siebie.
Wczoraj wpadł mój brat - ten od kablowania. Karmiłam Kubę w kuchni, a oni zaczęli sobie sobie szeptać w pokoju. Nie słyszałam, co powiedział brat, ale w pewnym momencie matka rzecze: To kiedy oni mi stąd pójdą? Ten przyjechał wczoraj,dzisiaj poszli do miasta, wrócili o pierwszej. I to jest robota? Wk... się jak nie wiem! Najbardziej chyba wkurzyło mnie to, że nawet imię Krzyśka nie jest w stanie przejść jej przez usta. Jakby był jakimś śmieciem! TEN przyjechał wczoraj... I jeszcze: mi stąd pójdą. Traktuje nas jak zupełnie obcych ludzi i w dodatku niechcianych gości. Mamusia kochana! Myślałby kto! Ale skoro ona tak nas traktuje, to ja się tak zachowuję - jakbym nie byłą u siebie, tylko gdzieś w obcym mieszkaniu z dostępem do wspólnej kuchni i łazienki. Od jakiegoś czasu sprzątam tylko "nasz" pokój. Wannę myję, gdy ewidentnie jest brudna (wcześniej regularnie sprzątałam całą łazienkę) i generalnie staram się nie przejmować. Nie tyle, żeby zrobić jej na złość, tylko jak już musi na coś bluzgać, to niech przynajmniej ma powód, a nie doszukuje się dziury w całym. A klnie czasem lepiej niż niejeden menel pod sklepem! Sypią się k***y j***e i ch*** na okrągło! Jak zwykle nie trzeba wcale być w domu by to słyszeć. Nawet u sąsiada słychać doskonale! Ale nie jest to łatwe. Czekam teraz na przyjazd mojej siostry. Tak, tak - tej od ukochanego AA zięcia. Mam nadzieję że za tydzień zabiorą matkę do siebie i nie pokaże się tu przynajmniej przez miesiąc. Może trochę odpocznę psychicznie i odstawię na jakiś czas melisę...

czwartek, 16 czerwca 2011

Kozioł ofiarny?

Ostatnio pojechałam do lekarza zostawiając Kubę pod opieką Krzyśka. Gdy wróciłam mały zajadał kolację oglądając na komputerze swoją ulubioną bajeczkę o baranku. Wiem, że to może mało pedagogiczne, ale Krzysiek tak właśnie zrobił - karmił go oglądając z nim Baranka. Kuba ma ostatnio hopla na punkcie tej bajki, ale ja z reguły włączam mu ja w nagrodę, za ładnie zjedzoną kolację. I matka jakoś się nie odzywa. A wtedy musiała! Kuba zjadł i my poszliśmy do kuchni również się najeść, a mały został i oglądał dalej. Spytałam Krzyśka czy długo już tak siedzi, ale odpowiedział, że raptem parę minut. Po chwili usłyszeliśmy żałosne: "Beee! Beee! Beee! Beee! Beee!" w wykonaniu Kuby. Robi to głównie wtedy, gdy kończy się jeden odcinek, a zaczyna kolejny. Więc nie zerwaliśmy się i nie polecieliśmy do niego w te pędy. Na to moja matka podniosła się z krzesła ze słowami: "Dziecko tam płacze przy jakiejś bajce! Aż mi się adrenalina podnosi!" Oczywiście mamrała coś jeszcze, ale niestety (a może na szczęście?) na tyle niezrozumiale i cicho, że nie byłam w stanie tego rozszyfrować. I poszła do niego. Nie wiem co zrobiła, bo mały na chwilę się uspokoił, ale gdy wyszła ponownie "zabeczał". Poszłam wtedy sprawdzić dlaczego tak strasznie "płacze" przy dostosowanej do jego wieku bajce bez przemocy. Okazało się, że wcisnął spację i baranek stanął jak wryty! Włączyłam mu więc dalej.Gdy stwierdziłam, ze siedzi już wystarczająco długo (jakieś 15 - 18 minut) zakończyłam seansik i Kuba poszedł do kąpieli.
Widzę, że matka strasznie się zawzięła na Krzyśka. Na mojego szwagra alkoholika nie usłyszałam jeszcze od niej złego słowa, mimo iż w małżeństwie mojej siostry były "ostre jazdy", łącznie z interwencją policji. Ale wtedy nadawała tylko na Olę - że gdyby ona inaczej traktowała męża to nie pił by tle i tak często. W mniemaniu mojej matki alkoholizm zięcia był - o dziwo!!! - głównie z winy mojej siostry!!! "Bo gdyby ona była inna, to on by tak nie pił." Poniekąd się z nią zgadzałam, bo Ola potrafiła robić niepotrzebne awantury nawet o jedno piwo wypite przez szwagra po całym dniu pracy. Wtedy on stwierdzał, że skoro i tak jest darcie, to wypije jeszcze jedno, a potem kolejne i jeszcze następne... W każdym razie na temat mojej siostry przez tych kilka lat ich małżeństwa nasłuchałam się bardzo wiele - i to głównie negatywnych wiadomości. Szwagier zawsze był bez winy! Nie wiem, czy to dlatego, że tak zachwalał galaretę, którą kupiła w sklepie, a on myślał, że zrobiła osobiście? Czy dlatego, że dostała od niego rower stacjonarny i wiele innych gadżetów? W każdym razie szwagier alkoholik w mniemaniu mojej matki był zawsze święty, a przynajmniej błogosławiony! A teraz, gdy "się zaszył", to już w ogóle jest idealny - po prostu wzór do naśladowania! Za to Krzysiek, który nie pali, pije okazjonalnie, zajmuje się dzieckiem (odkąd mały się urodził robi przy nim WSZYSTKO, oczywiście poza karmieniem piersią) - to po prostu chodzące zło. Wiem, że ma wady, bo kto ich nie ma? Ale widzę, że ona po prostu odreagowuje na nim wszystkie swoje frustracje. Jak wkurzy ją któreś z mojego rodzeństwa, to wtedy nie potrafi się odezwać! Jednemu bratu nic nie powie, "bo się obrazi", drugiemu bratu nic nie powie, "bo się obrazi", trzeciemu bratu nic nie powie, bo in i tak ma to głęboko gdzieś (co dał mi niedawno do zrozumienia), jednej siostrze nic nie powie, "bo się obrazi", drugiej siostrze nic nie powie, "bo się obrazi"! Za to Krzyśkowi można wygarnąć wszystko! Oczywiście! On się przecież nie obrazi! Jakże by śmiał?!!!
Ale ja nie pozwolę na to, aby ktoś, nawet moja matka, traktował mojego faceta w ten sposób - nie będę udawać, że wszystko jest cacy i pozwalać by leczyła swoje frustracje i dowartościowywała się kosztem mojej rodziny. Niech sobie znajdzie innego kozła ofiarnego! A najlepiej dobrego terapeutę.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Niedziela, że k*** j***!

Pod hasłem k*** j*** mieliśmy wczorajszą niedzielę! Krótko mówiąc - pomimo pięknej pogodny Gradowa Chmura jednak dała o sobie znać!
Siedzieliśmy całą trójką na podwórku, a dokładniej w piaskownicy. Bo od kiedy dziadek zrobił Kubie piaskownicę, mały spędza w niej niemal cały dzień! Ja oczywiście też muszę angażować się w zabawy - robić babki, ładować piach na wywrotkę, jeździć koparą itd. Wczoraj większość tych obowiązków przejął Krzysiek ;) I gdy tak bawiliśmy się w tej piaskownice przez otwarte okno doleciały nas ostre bluzgi: "K*** j***! Ch*** by strzelił!" I tak na okrągło przez kilkanaście minut moja matka (a jakże!) wyklinała w kuchni w najlepsze! Od samego słuchania robiło się niedobrze! Po jakimś czasie klątwy ustały. Poszłam do domu przygotować zupkę dla małego i na widok zaledwie kilkunastu maleńkich obranych w garnku ziemniaków zrozumiałam na co tak strasznie matka wyklinała! Nie twierdzę, ze zrozumiałam powód, bo uważam, że była to reakcja jak najbardziej nieadekwatna do zaistniałej sytuacji - więc może raczej powinnam napisać, że domyśliłam się co wywołało ten napad agresji słownej. Powód był tak błahy, że samej ciężko mi w to uwierzyć i nie zdziwię się, jeśli nikt w to nie uwierzy! W wiadrze skończyły się ziemniaki!!! Ziemniaki przechowywane są od dawien dawna w piwnicy moich dziadków. Do domu przynosi się je w wiadrze, żeby niepotrzebnie nie stały i nie "marniały". Matka zaczęła obierać je na obiad dla siebie, mojego ojca i brata, a jak się okazało obrała ich tyle, ze wystarczyć ich mogło co najwyżej dla ojca. Każdy na jej miejscu po prostu wziąłby wiadro, poszedł do piwnicy, przyniósł i obrał potrzebną ilość. Ale nie moja matka!!! O nie!!! Czasem się dziwię, ze chce jej się siedzieć i przeżuwać orzeszki! Odstawiła wiadro na miejsce, umyła obrane ziemniaki i chodziła wk**** (bo inaczej nie można określić jej stanu). Brat spał po weselu, a ojciec szwendał się gdzieś poza domem, więc nie maiła komu zlecić wyprawy do piwnicy. Nam przecież nie powie! Ale żeby sama poszła! Gdzie tak! Do piwnicy z naszego domu jest może z 200 metrów - dla ojej matki o jakieś 198 za dużo.
Zrobiłam zupę Kubie, wyszłam z nią na podwórko, jak zawsze przy ładnej pogodnie i poprosiłam Krzyśka, żeby sprawdził, czy są w domu ziemniaki, a jeśli faktycznie nie ma, to żeby przyniósł z piwnicy. W końcu też chciałam obrać na obiad dla nas. Powiem wam szczerze, ze gdybym nie miała w planach kotletów schabowych tylko jakieś mięso w sosie, to zrobiłabym je z kaszą, makaronem lub ryżem i obserwowała co zrobi matka. Ale do schabowego jakoś pasują mi tylko ziemniaczki... Krzysiek przyniósł je więc z piwnicy i zabrał małego do spania, a ja zostałam na podwórku i obrałam. Trochę mi zeszło, bo piwniczne zasoby się kończą - w końcu to już czerwiec, lada chwila w polu będą młode, a w piwnicy zostały niedobitki. A wiedząc, ze matka pewnie tam czeka przyznam szczerze, że najzwyczajniej w świecie po prostu w ogóle się nie spieszyłam., Obierałam te pyrtki spokojnie jeden po drugim, potem poszłam wyrzucić obierki, a wreszcie zabrałam ziemniaki do domu - obrane umyłam i wstawiłam, a wiadro odłożyłam na miejsce. Po chwili minęłam się z matką w korytarzu - niosła wiadro z ziemniakami. Już mi cisnęło się na usta: Co? Same przyszły?, ale stwierdziłam, ze sobie odpuszczę. Jak to mawiał mój dziadek: Nie ruszaj gówna, póki nie śmierdzi.
Po obiedzie nie obeszło się bez kolejnych k*** j***! Jak stwierdził potem Krzysiek - aż go to cieszy! Mnie raczej nie cieszy, bo pewnie nie jedna kurewka poleciała z myślą o mnie, wiadomo, że z nie najlepszą myślą. Choć tak na 100% to naprawdę ciężko byłoby stwierdzić na co z reguły wyklina moja matka.
A teraz sami powiedzcie - czy zachowanie mojej matki jest normalne, a ze mną jest coś nie taki dopatruję się w nim "nienormalności"? Chciałabym wiedzieć, bo czasem naprawdę się gubię. Może moja matka zachowuje się w porządku, a ja jestem nie fair? Proszę, wypowiedzcie się.

czwartek, 2 czerwca 2011

Podano do stołu

Ojciec coraz bardziej zaczął wkurzać się na matkę. Mimo, że odkąd gotujemy oddzielnie, zaczęła mu serwować "lepsze" obiady - częściej jest mięso, a w tym tygodniu nie było jeszcze tradycyjnie przypalonych naleśników (!), widzę, że ojca denerwuje jej postawa. Ostatnio zapytał mnie o brata, więc odpowiedziałam, że poszedł po zakupy. Ojca zagotowało w momencie! On potrzebował pomocy Mirka, a matka - siedząc przed domem przy ogrodowym stole, zamiast sama pójść, wysłała go do sklepu! Ojciec nie omieszkał tego skomentować, zresztą w tej sytuacji nie dziwię mu się. A dziś, przyszedł do mnie i powiedział:
- Dosadziłem ogórków i powyrywałem chwasty, to mama teraz wyrwała się z motyką! - spojrzałam w okno i faktycznie! Szalała z motyką po ogródku, ale chyba bardziej w poszukiwaniu chwastów! A może chciała z bliska zobaczyć, co my posialiśmy, że tak ładnie wzeszło...? W każdym razie długo się w tym ogródku nie nabyła, bo nie było tam co robić. Ale jakby co, to potem ojcu wygarnie, że mu ogórki plewiła! A jakże!
Strasznie zaczęła skakać nad moimi braćmi. Lata z obiadkami, robi oddzielnie, bo wracają później! Coś nieprawdopodobnego! Nigdy się tak nie cackała! Co najwyżej zostawiała im gotowe do odgrzania, a teraz tak bardzo dba, żeby mieli świeże! Dziś zapodała im obiad, mimo że zapowiedzieli z góry, że nie będą jedli, bo dosłownie przed samym powrotem do domu zjedli obiad u bratowej. Ale gdzie tam! Nagotowała ziemniaków (ale kotletów już im nie odgrzała, bo "zapomniała, ale zjecie takie") i zmusiła ich do jedzenia. Chłopaki pogrzebali widelcami, trochę zjedli i odłożyli na kredens. Patryk jeszcze powiedział: Nie wyrzucaj, to zjemy potem. Normalnie moja matka powinna zawrzeć z wściekłości i puścić parę uszami. Bo jak to możliwe, ze ona zrobiła i podstawiła im pod nos świeży obiadek, a oni go nie zjedli i jeszcze nie pozwalają jej posprzątać, tylko ma to siedzieć i czekać, aż w końcu zgłodnieją!? Moja matka tego wprost nienawidzi! Po obiedzie ma być posprzątane, choćby skały srały i żabami prało! Niedopuszczalne jest zostawianie niedojedzonych obiadków "na potem" (gdy wszyscy są w domu i mogą zjeść od razu)! I widziałam, ze faktycznie ją nosiło, ale nie chciała dać tego po sobie poznać - jakże miałaby się przyznać przede mną do pewnego rodzaju porażki!? Niedoczekanie moje! Nie wiem czy z tej wściekłości, ale z rozpędu umyła moją patelnię i posprzątała z suszarki moje naczynia. Nigdy tego nie robi! Demonstracyjnie wprowadziła zwyczaj oddzielania naczyń użytych przeze mnie i przez nią. A dziś taka niespodzianka!
- Zrobić Ci kawę, bo wstawiłam wodę? - zapytała mojego młodszego brata, który właśnie przechodził przez kuchnię. Co jak co, ale kawę to on zawsze robi sobie sam i nie potrzebuje do tego specjalnego zaproszenia. Toteż odmówił. Czasem wydaje mi się, że jest on zniesmaczony całą tą sytuacją i tym, że matka traktuje go jak małe dziecko - kawka, obiadek, herbatka,kolacyjka! W końcu ma już 25 lat, przeżył w akademiku, więc we własnym domu tym bardziej sobie poradzi. Nie wypowiada się na ten temat, ja go nie wypytuję, ale widzę czasem, że nie wie jak zareagować na nadopiekuńczość mamusi. I tak zawsze się z nim cackała, ale teraz to już przegina! Pranie zawsze wyprasowane zanosi mu bezpośrednio do szafy, bo on przecież sobie nie schowa i będzie leżało. Ja już w podstawówce segregowałam po praniu swoje rzeczy i układałam w szafie! A własne buty czyściłam już w drugiej klasie! Być może nawet wcześniej, ale jakoś najbardziej utkwiły mi w pamięci białe sandałki, w których szłam do I Komunii, a potem regularnie w każdą sobotę musiałam je sobie wyczyścić, aby były gotowe na niedzielę do kościoła.Czasem,gdy o tym zapomniałam,w niedzielny poranek dowiadywałam się, jaka jestem beznadziejna i leniwa. Aż miło było wtedy iść na mszę - nie ma co! A mojemu bratu potrafiła czyścić buty jeszcze nawet na ostatnim roku studiów. I to tylko dlatego, że on sam tego nie zrobi. No pewnie, że nie zrobi! A niby dlaczego miałby o tym pamiętać, skoro jest przecież mamusia, która zawsze może zrobić to za niego?
Nie sądzę aby ta nadgorliwość miała jej kiedykolwiek wyjść na dobre, ani tym bardziej przysporzyć sprzymierzeńców (bo to wszystko wygląda tak, jakby szukała sojuszników - czy my prowadzimy jakąś wojnę?). Ale matka jeszcze tego nie dostrzega. Ciekawe kiedy to do niej dotrze?

wtorek, 31 maja 2011

Porządki według babuni

Odkąd znowu mieszkam z moją matką poznaję ją na nowo. A może teraz tak się zmieniła…? Wprost nie mogę jej poznać! Nie odzywamy się do siebie od kilku tygodni, gotujemy osobno, nawet śmieci do kontenera składam oddzielnie. No tak – żeby znowu nie było!
Niedługo po tym, jak się tu przenieśliśmy wymieniłam worek w wiadrze, które służy do składowania śmieci nie nadających się do spalenia. (To, że u moich rodziców do spalenia nie nadają się głównie przedmioty szklane i metalowe, to już inna sprawa. Wszystko inne ląduje w piecu – łącznie, albo może nawet głównie plastik. Ale to teraz nieistotne.) Jak zwykle, był tak pełny, że śmieci walały się dookoła. Nie mówiąc o smrodku, jaki się z niego wydobywał! Wymieniłam więc ten worek, a pełny zabezpieczyłam, żeby się z niego nie sypało i położyłam obok. Do kontenera mamy jakieś pół kilometra, więc nie wyskoczę ot tak sobie, wywalić śmieci. Powiedziałam Krzyśkowi, żeby je zabrał, jak będzie gnał na busa, ale on akurat przesiadł się na innego i jeździ, że tak się wyrażę - „spod domu”. Matka też zwróciła mi uwagę, żeby Krzysiek je wyniósł, więc jej powiedziałam, jak sytuacja wygląda. A nikt nie ma ochoty gonić taki kawał drogi tylko po to, żeby wrzucić worek do kontenera. No i już było źle! Bo Krzysiek o wpół do szóstej rano nie poleci specjalnie z workiem do kontenera! Jak śmie! Za to mój brat może przechodzić obok śmietnika nawet pięć razy dziennie! Jemu matka nie powie, żeby po drodze zabrał śmieci! Po kilku dniach przyjechał mój starszy brat i po drodze na zakupy wyrzucił śmieci. Ale musiał przyjechać aż z Tarnowa, żeby worek został wyrzucony. Jakiś czas później sytuacja się powtórzyła. Tym razem Krzysiek zmienił worek zanim zaczęło się z niego sypać i postawił z boku. Wszyscy wiedzą, że Mirek przechodzi obok śmietnika przynajmniej raz dziennie. Jednak jemu matka słowa nawet nie rzekła, żeby je zabrał! Za to znowu usrała się do Krzyśka! Zgroza! Ostatecznie z całej sytuacji wynikał absurdalne stwierdzenie, że lepiej, żeby z wiadra się sypało i śmierdziało niż, żeby worek został zmieniony i zabezpieczony. I to tylko dlatego, że Krzysiek jednak ani za pierwszym, ani za drugim razem nie popędził do śmietnika z workiem w zębach! Po awanturze o „rozdzielności majątkowej” postawiłam obok swój worek i do niego składam śmieci. Od czasu do czasu jadę z Kubą rowerem na zakupy, więc wiążę worek, pakuję mu na bagażnik i po drodze wrzucam do kontenera. Od tego czasu ja swój worek wyrzuciłam już dwukrotnie. A wiadra jak zawsze sypie się i śmierdzi. W dodatku sypiące się śmieci zaczęły spadać i oblepiać mój worek, więc musiałam go przestawić.  A zaczyna się sezon na muszki – bleee! Na szczęście wiadro stoi za drzwiami prowadzącymi do schodów na strych, bo gdyby – jak w każdym domu, taki śmietnik znajdował się pod zlewem, to pewnie nie dałoby się wejść do kuchni! Dzięki Bogu znów odwiedził nas brat mieszkający w Tarnowie!
Podobna sytuacja zdarzyła się z łupinami od jarzyn. Moja matka od niepamiętnych czasów obiera jarzyny do jakiegoś pojemnika – miski czy wiaderka. Gdy żyli moi dziadkowie, hodowali krowy i to właśnie im dawało się te obierki. I to jak najszybciej, żeby były świeże. Od śmierci dziadków ojciec nie bawi się w hodowlę krów, a konie obierek nie zjadają, więc wyrzuca się je na gnojownik. Więc nie ma pośpiechu z wyniesieniem ich, zanim się zestarzeją, zaśmierdną i przegniją. Przynajmniej w mniemaniu mojej matki. Nagromadziła ostatnio trzy ogromne pojemniki obierek. Fakt, że ja również do nich skrobałam ziemniaki, ale ona waliła tam wszystko – nawet liście od rabarbaru, więc bardzo szybko się zapełniły. Dwa dni temu, gdy obierałam ziemniaki – tych kilka sztuk dla naszej trójeczki, dosłownie sypało się z miski. Więc po południu, gdy miałam czas, wrzuciłam wszystko do jednego wiadra i umyłam pojemniki. Jeden odłożyłam na miejsce, a resztę zostawiłam w suterenach. Nastał mnie na tym mój ojciec. Nie wiedziałam co z nimi zrobić, więc spytałam go, gdzie mam wysypać te śmierdzące i zgniłe już obierki. A on zaraz zlecił mojemu bratu wysypanie ich do gnojownika.  Oczywiście nie omieszkał skomentować głośno, że matka, to nigdy tego nie wyniesie, co najwyżej „wystawi za drzwi”. Ja od siebie dodałam, że czasem, w przypadku liści z rabarbaru, zostawi je na studni, gdzie leżą i schną - przy ładnej pogodzie. Jeśli w między czasie bywa deszczowo, to wiadomo – gniją. No i wywiązała się gadka – szmatka. Oboje nie wiedzieliśmy, że matka zbiera pranie i wszystko słyszy! No to dopiero się dowiedziała! Wracając do domu, żeby jakoś odreagować, wrzasnęła tylko, że jeszcze raz na dole będzie taki huk (Krzysiek, gdy tam pracuje ma pootwierane okna i jest przeciąg), to ją trafi szlak! Po czym weszła do domu i włączyła muzykę tak głośno, że słyszeli ją wszyscy sąsiedzi. Ale szlak jej jakoś nie trafił… Za to dziś pięknie popierniczała wyrzucić liście od rabarbaru! Oczywiście nie dotarła z nimi jednak do „miejsca przeznaczenia”, tylko zostawiła na deskach przed stajnią – niech sobie ojciec wyniesie! Ale jakiś efekt jednak jest! Zobaczymy na jak długo. Ja już nie obieram ziemniaków do wspólnego pojemnika.
Dochodzę do wniosku, ze wbrew temu, co sama głosi, moja matka po prostu lubi syf i smród. Nie minął miesiąc, jak tu zamieszkaliśmy, a oznajmiła mi, że ona Krzyśka gaci prać nie będzie! Od zawsze w domu był jeden wspólny kosz na pranie i my również do niego wkładaliśmy brudne ubrania. Matka, od kiedy kupiliśmy jej automat, strasznie się nad nim trzęsie. Zaraz po przeprowadzce wyprałam rzeczy, których w natłoku spraw nie zdążyłam wyprać „na mieszkaniu”. Oczywiście matce bardzo się to nie spodobało! Mimo, że użyłam swojego proszku i swojego płynu do płukania. Ale po co użyłam pralki? Więc stwierdziłam, że ok. – niech pierze ona. W końcu mając pralkę automatyczną raczej się nie przemęczy! No, ale okazało się, że przeszkadza jej to, że ja z Krzyśkiem zmieniamy codziennie majtki i skarpetki. Wyskoczyła do mnie z japą, jak to możliwe, że mamy do prania tyle majtek!!!? Że chyba co pięć minut je zmieniamy!? – Tu było jeszcze „my” – ja i Krzysiek. Po czym wrzasnęła, że ona Krzyśkowych gaci ona prać nie będzie i nie życzy sobie, aby wkładał je jej do kosza! No! Powrzeszczałam! Więc przestaliśmy wkładać. Dodam tylko, że w przeciwieństwie do nas – ona sama, mój brat i ojciec majtki i skarpetki zmieniają stosunkowo rzadko. Więc będąc na jej miejscu wolałabym raczej prać „cudze”, ale za to jednodniowe gacie, niż te noszone przez kilka dni z rzędu przez mojego ojca i brata. No, ale grunt, że miała się do czego przypierniczyć! Bałam się tylko, że jak zacznę prać nasze rzeczy, to zabroni mi używać pralki, ale – PÓKI CO – na razie tego nie zrobiła.
Nasze rzeczy zawsze prasowałam oddzielnie, bo po prostu kładła mi je w pokoju – tak bez słowa. Nie twierdzę, że oczekiwałam tego od niej, ale jakby czasem powiedziała, ze zajmie się Kubą, to ja poprasowałabym wszystko i to z przyjemnością. W każdym razie w tej materii nic się nie zmieniło – poza tym, że wykopałam swoje żelazko i go używam. Kiedyś Krzysiek chciał sobie wyprasować koszulę, to przez uchylone drzwi usłyszał jej mamrotanie, „że jeszcze jej popsuje”.
W każdym razie tok myślenia mojej matki jest dla mnie coraz bardziej niepojęty! A im dłużej się nad nim zastanawiam i próbuję jakoś go zrozumieć, dochodzę do wniosku, że jej działania nie mają na celu nic innego, jak tylko uprzykrzyć nam życie. Bo żadnej logiki w nich nie znajduję. A czasem naprawdę bardzo się staram.

czwartek, 19 maja 2011

Dzień z życia matki-frustratki

Moja matka z reguły wstaje około godziny 8 rano - czasem chwilę przed, czasem po. Pruje do łazienki, po czym zasiada do śniadania. Zazwyczaj je w kuchni, ale od czasu do czasu - najczęściej w czwartki, zasiada w pokoju oglądając Pytanie na śniadanie, czy coś podobnego. Potem ze spokojem zmywa naczynia, robi makijaż, czasem przeleci z odkurzaczem i zasiada do pierwszej kawy. Z reguły pije ją siedząc po prostu w kuchni i nie robiąc nic poza tym, czasem  poczyta Fakty i mity, a czasem - ale to już naprawdę baaardzo rzadko - obejrzy coś w telewizji. Kończąc kawę spogląda na zegar i wykrzykuje: Kur-warszawa! Już ta godzina?! Obiad trzeba robić! Ale bywa też gorzej: Nosz, kurwa jebana! Już ta godzina! Przecież trzeba obiad robić! Jakby faktycznie musiała się spieszyć - w końcu jest dopiero11.00- 11.30. Wtedy wstaje niemal w podskoku i zabiera się za przygotowania obiadu. Zawsze trochę jej z tym schodzi, biorąc pod uwagę, że obiad gotowy jest najwcześniej o 13.30! Szybciutko go zjada, żeby nie musieć jeść w towarzystwie mojego ojca, po czym zasiada w swoim pokoiku i czeka aż przyjdzie ojciec.Wtedy wstaje i ostentacyjnie robiąc mu łaskę nakłada mu obiad. Gdy ojciec chce dostać dokładkę informuje ją o tym, ona jeszcze bardziej demonstracyjnie wstaje, z widocznym - bo w ogóle nie ukrywanym obrzydzeniem łapie jego talerz niemalże dwoma palcami, nakłada jedzenie i - stając jak najdalej od niego- kładzie talerz na stole, w razie potrzeby dosuwając go po blacie. Ojciec się naje, wypija kawę i wychodzi, a wtedy matka zabiera się za sprzątanie. Gdy już to robi znowu zasiada w swoim pokoiku i czyta książkę lub gazetę, a czasem po prostu drzemie na siedząco. Około siedemnastej następuje kolejne wielkie odkrycie: Już ta godzina?! Po czym wstaje, idzie do kuchni, robi kawę, z kawą udaje się do pokoju i zasiada przed telewizorem. Najpierw ogląda Teleekspress, następnie przełącza na Polsat, gdzie już leci Dlaczego ja, a potem jej ulubiony serial - Pierwsza miłość. Na ostatniej podczas serialu reklamie z reguły wstaje i zaczyna przygotowania do kolacji - wstawia wodę na herbatę, czasem też parówki czy zaczyna robić kanapki. W międzyczasie wejrzy jeszcze na Jaka to melodia? Po serialu stawia na stole herbatę i kanapki dla ojca, a ona wraz se swoją porcją udaje się znowu do pokoju na Wydarzenia. Po Wydarzeniach - jeśli ojciec się już najadł, sprząta, a jeśli nie, przełącza na Jedynkę na Wiadomości. Potem jest sprzątanie, parzenie kolejnej kawy i - albo dalej ogląda telewizję, albo w swoim pokoiku czyta gazetę. Około 22.00 myje się, ścieli łóżko,jeszcze coś poczyta i idzie spać. Dzień pełen wrażeń! Dlatego, jeśli nagle wypadnie jej coś nadprogramowego - musi gdzieś pójść lub pojechać - cały jej porządek świata zostaje przewrócony do góry nogami! A to ją strasznie denerwuje - chodzi wtedy jak "perszing" i sypie wulgaryzmami na prawo i lewo, wali garami i trzaska szafkami tak, że lepiej się do niej nie zbliżać!
Ostatnio pożarła się z ojcem, bo chciał, żeby posadziła groch.Którejś zimy - chyba nawet ostatniej - cały czas wszyscy wysłuchiwaliśmy, jak to strasznie źle, że nie ma swojego grochu. No i w ogóle jak to możliwe, żeby ojciec grochu nie posadził! Skandal! Teraz ojciec jest zajęty bardziej niż zwykle, bo poza swoimi zwyczajowymi pracami w polu robi jeszcze drewutnię mojemu bratu, trochę pomaga nam w remoncie i jeszcze ja próbuję go molestować o piaskownicę dla Kuby. No więc jak dla mnie, to całkiem zrozumiałe, że chciał,aby ona zajęła się sadzeniem grochu. W końcu to żaden wysiłek! Na szczęście nie było mnie przy tym - byłam z Kubą na zakupach, dzięki czemu oszczędziłam i sobie i jemu wysłuchiwania straszliwej kłótni! Podobno oznajmiła ojcu, ze ona nie umie sadzić grochu (!) i strasznie się pożarli. Ojciec zapewne nie przebierał w słowach, ona przypuszczam również. Całe popołudnie i wieczór przesiedziała w pokoiku, ponoć nawet beczała. Zaniedbała nawet swój ukochany serial i święty obowiązek zrobienia ojcu i mojemu bratu kolacji! Nie mówiąc, ze sama nic nie jadła. A następnego dnia już elegancko wkomponowała się w swój plan dnia - łącznie z obiadkiem i kolacją dla ojca. Choćbym nie wiem jak się starała, pojąć nie mogę jej zachowania!!!